Emerytka ze stali. Kondycji pozazdrościć jej może wielu dwudziestolatków
Dorota Gudaniec z Koszalina na przekór metryce (urodziła się w 1960 roku) odnosi sukcesy sportowe i to w niezwykle wymagającej dyscyplinie - triathlonie.
Aktywnie uprawia pani sport i nie mówimy tu o czymś takim jak brydż sportowy czy szachy. Jest pani triathlonistką. To w pani wieku niezwykłe!
Triathlonem zaraziłam się od córki, która kiedyś trenowała tę dyscyplinę, ale, niestety, ze względu na wypadek musiała przestać. Stało się jednak tak, że ta jej pasja przeszła na mnie i męża. Zaczęliśmy powoli, od krótszych dystansów, ale z czasem, cóż, tak nas wzięło, że podejmujemy coraz ambitniejsze wyzwania, co oznacza najdłuższe dystanse.
Zakładam, że sport musiał w pani życiu być od dawna, może od zawsze, bo trudno uwierzyć, że ktoś w sile wieku nagle stwierdza „dobrze, idę na całość”, i startuje w triathlonie.
Oczywiście! Jako dziecko trenowałam pływanie. A potem skończyłam studia i zostałam nauczycielem wuefu. W zawodzie pracowałam 36 lat.
Od pracy w szkole do zawodów chyba daleka droga...
Moja przygoda zaczęła się około 2008, może 2009 roku. To były pierwsze moje starty, na krótszych dystansach, na zawodach biegowych.
Porozmawiajmy o tych dystansach. Zakładam, że wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego, co oznacza długi dystans w przypadku triathlonu.
W triathlonie długi dystans, inaczej zwany dystansem Ironmana, to 3,8 km pływania, 180 kilometrów na rowerze i na koniec dystans maratonu, czyli 42 kilometry i 192 metry, i te 192 metry robią czasem wielką różnicę. Przypominam sobie mój start sprzed dwóch lat w Malborku, gdzie triathlon kończył się w okolicach zamku. Te ostatnie metry po kostce brukowej do dziś wspominam (podczas tych zawodów pani Dorota po raz kolejny zdobyła w swojej kategorii wiekowej tytuł mistrzyni Polski - dop. red.). Bywa, że znajomi się pytają, na ile dni mam to rozłożone. Wtedy tłumaczę, że nie. Zaczynamy o 7 rano, a limit na ukończenie wszystkich trzech dystansów to 16 godzin.
Startowanie w zawodach wymaga regularnych treningów. Jak wygląda tydzień z tej pani sportowej perspektywy?
Trzy razy w tygodniu pływam na basenie, taki trening zajmuje mi około 1,5 godziny, przepływam około trzech, czasem 3,5 kilometra. Minimum dwa razy w tygodniu jeżdżę na rowerze, staram się jednak, by tych treningów były trzy. No i oczywiście bieganie - raz w tygodniu długie wybieganie, a dwa razy krótsze dystanse, ale bardziej intensywne.
Domyślam się, że treningi to tylko jeden z elementów, że startowaniu w zawodach podporządkowane jest całe wasze życie: dieta, wakacje, spotkania towarzyskie. Zakładam, że dużo trzeba poświęcić.
Tak się szczęśliwie złożyło, że dziś wielu naszych znajomych to triathloniści, pływacy, więc jak się towarzysko spotykamy, to, nie będę ukrywać, praktycznie nie ma innych tematów. Co do wakacji, to tak, często są podporządkowane startom. Staramy się zawody łączyć z wypoczynkiem. Zwykle planujemy w danym miejscu zostać dłużej, by po tych sportowych emocjach jeszcze coś zobaczyć, pozwiedzać, odpocząć. Startujemy w zawodach nie tylko w Polsce.
Są takie momenty, kiedy pani myśli „po co mi to było”?
Tak! Na tym wspomnianym już biegu po kostce brukowej w Malborku takie sobie właśnie pytanie zadawałam (śmiech). Ale potem człowiek się prześpi, odpocznie i na drugi dzień myśli, gdzie by tu się zapisać na następne zawody. U mnie to tak mniej więcej działa.
Zastanawiam się nad głębszą motywacją startów w tego typu zawodach - czy chodzi o wygraną z innymi, czy raczej o pokonanie ograniczeń własnego ciała i umysłu?
Myślę, że o to drugie - pokonywanie własnych ograniczeń. Nie ukrywam, często się zdarza, szczególnie na naszych krajowych zawodach, gdzie obsada jest w mojej kategorii wiekowej słaba, że nie ma aż tak wielkiej konkurencji. Najważniejsze jest to, by siebie pokonać, swoje ograniczenia.
Porozmawiajmy o tym, jak osoby, które nie prowadziły tak aktywnego stylu życia jak pani, a teraz na emeryturze mają czas dla siebie, przekonać, że wiek nie jest problemem, że w każdym momencie można stać się osobą aktywną, zacząć startować w zawodach i czerpać z tego przyjemność.
Trzeba znaleźć swoją niszę, dyscyplinę idealną dla nas, taką, która stanie się naszą pasją. Nie każdy lubi biegać, nie każdy radzi sobie w pływaniu, choć znam i takie osoby, które nauczyły się pływać dopiero po 40., a dziś startują w zawodach mastersów (kategoria 35 plus - dop. red. ). To nie chodzi o to, by się do czegoś zmuszać. Trzeba dać sobie szansę. Są takie dyscypliny, w których nie są potrzebne żadne przygotowania, nakłady. Wystarczy założyć trampki i wyjść z domu. Najważniejsze jest nastawienie - jesteśmy w takim wieku, że powinniśmy po prostu robić rzeczy dla siebie.
Wiele osób się martwi, że sport w ich wieku to kontuzje, problemy. Chcę myśleć, że to obawy bezpodstawne.
I tak jest. Traktuję to jako wymówki. Powtórzę raz jeszcze - nie każdy musi robić to, co ja, nie każdy musi biegać, pływać. Ale przecież wystarczy założyć sportowe buty i iść na spacer. Są też inne możliwości - w klubach sportowych czy na basenach są specjalne godziny dla seniorów, specjalne zajęcia.
Chcemy być bardziej aktywni. Ale to nie jest takie łatwe. Ten pierwszy czy drugi spacer czy bieg może wcale nie być przyjemny, zapewne nie da tej satysfakcji, jakiej oczekujemy.
Nie czarujmy się, na początku czekają nas ciężkie chwile. Załóżmy, że postanowiłam biegać. Zakładam trampki i lecę. I tak lecę, że po pięciu minutach kończą mi się siły. Jeśli ktoś nigdy wcześniej nie biegał albo miał długą przerwę, to tak to się skończy. Trzeba dać sobie czas. Powiedzieć sobie: mam swoje ograniczenia. I zacząć rozsądnie - od spaceru, potem interwałów, czyli biegu i chodu. Z każdym treningiem będzie lepiej, zaczniemy czuć satysfakcję, że możemy więcej, że czujemy się lepiej.
Zanim otrzymamy od ciała taki impuls zwrotny, że ta nasza aktywność przynosi nam coś dobrego, musimy jednak pokonać tego naszego prywatnego lenia. Zdradzi nam pani swoje sztuczki na te dni, kiedy po prostu się pani nie chce?
Oczywiście, że mam takie dni. Wtedy nie stawiam sobie ambitnych celów. Ale nie zostaję w domu. Idę na spacer. A jak w trakcie tego spaceru poczuję przypływ mocy, to zaczynam biec. Trzeba się nauczyć myślenia, że nie zawsze trzeba trenować na 100 procent swoich możliwości, dawać z siebie wszystko.
Czyli nasz wewnętrzny trener nie powinien od nas wymagać nie wiadomo czego, tylko czasem nam odpuścić?
Tak, szczególnie z racji wieku. Nasz organizm się psuje, jak wszystko, co ma swoje lata. Trzeba o tym pamiętać i na to uważać, by nie zrobić sobie krzywdy. Gdy ktoś chce szybko za wszelką cenę pobić swoje rekordy, to to się może dla niego źle skończyć. Znam osoby, które mają dużo więcej lat niż ja i osiągają świetne wyniki, ale to dlatego, że dochodziły do tego powoli, systematycznie, latami.
Zdarzyło się pani, że lekarz, może rodzinny, mówił: „Nie, nie niech się pani nie forsuje, zrobi sobie pani krzywdę”?
Miałam inny przypadek. Chciałam u lekarza zrobić sobie okresowe badania, by sprawdzić, jak mój organizm reaguje na treningi. Lekarz z lekceważeniem burknął „a co tam pani może trenować”. Nie wyjaśniłam, bo po co (śmiech). A nich sobie myśli, co chce.