Zapach ciasta: historia pięknej akcji

Czytaj dalej
Halina Gajda

Zapach ciasta: historia pięknej akcji

Halina Gajda

Antonina, Antosia, Tocha - blondyneczka z niebieskimi oczami, sześciolatka. Mama patrzy na biegającą po rynku córkę i mówi: ona jest jak przeciąg, nie usiedzi długo w jednym miejscu. Tocha po chwili przybiega jednak sama. Pokazuje na opatrunek na gardle.

Mama sięga do sportowej torby, uruchamia urządzenia, wyciąga rurkę, przykłada ją do drugiej, która wystaje nieco ponad skórę szyi. Słychać dźwięk ssania.

Gotowe. Tosia odwraca się i biegnie przed siebie.

Ciasto dla Tosi

W Gorlicach i okolicach nie ma chyba osoby, która Tosi nie znałaby choćby ze zdjęć.

Mała dziewczynka niczym taran wdarła się w serca ludzi. Jakkolwiek pompatycznie to brzmi - jest prawdą.

Dla niej setki, jeśli nie tysiące stanęło przy stolnicach, kuchenkach, mikserach i malakserach, a na koniec piekarnikach, by upiec ciasto. Nieważne - sernik, piernik, makownik, jabłecznik, keks. Żadne wydumane torty, jak z telewizyjnych, kulinarnych show. Proste, jak do niedzielnej kawy w większości naszych domów.

Hasło akcji - „Ciasto dla Antosi”. Cel? Rozprowadzić i zebrać jak największą kwotę potrzebną na kolejny etap leczenia.

Ile? Czterysta tysięcy złotych

Skala pomocowego przedsięwzięcia ogromna, bo i czasu mało. Dziewczynka musi stawić się w klinice w Lozannie 13 listopada.

Nie da się przełożyć, przeciągnąć na inny termin rozpoczętej kilka miesięcy wcześniej terapii. Rodzice stanęli przed murem grubym, jak plik pieniędzy, które mogą przesądzić o być albo nie być ich córki.

Gdy w lutym zeszłego roku Antosia pierwszy raz wpadła do redakcyjnego pokoju „Gazety Krakowskiej w Gorlicach, najpierw przybiła wszystkim piątkę, ściągnęła kurteczkę, buty i rozłożyła się na sofie.

Poczuła, że zapowiada się długa rozmowa dorosłych, a ona nie zamierza się nudzić w tym czasie. Pociągnięty za rękaw tata zrozumiał, że chce tablet z bajkami. Na uwagę rodzica, żeby mimo wszystko zostawiła trochę miejsca dla innych, machnęła tylko ręką, co oznaczało: dajcie mi spokój, Peppę oglądam.

Bo Tosia nie mówi. Pokazuje wszystko gestami. Gdy jest głodna - na buzię, gdy chce spać, przykłada rączkę do twarzy, jak ma już dość wszystkiego, układa z dłoni daszek nad głową - wracajmy do domu.

Młode życie na włosku

Urodziła się w 38. tygodniu ciąży przez cesarskie cięcie. Od razu trafiła na intensywną terapię.

- O tym, że z dzieckiem mogą być kłopoty, dowiedzieliśmy się podczas jednego z kontrolnych badań już na końcu ciąży - opowiada Barbara Kluk, mama dziewczynki. - Lekarz stwierdził, że w brzuszku i płucach maleństwa jest woda. Nie ukrywał i tego, że podejrzewa chorobę genetyczną - dodaje.

Potwierdziło się.

Tosia ma zmutowany 21. chromosom, który decyduje o zespole Downa.

Nie genetyka jest jednak kłopotem dziewczynki, a problem z oddychaniem. Gdy tylko przyszła na świat, została intubowana. Lekarze wprawdzie próbowali odpiąć ją od respiratora, ale natychmiast zaczynała się dusić. W końcu zdecydowali o założeniu jej rurki tracheostomijnej.

Miała pół roku, gdy jeden z medyków zlecił wykonanie bronchoskopii.

Wtedy wyszło na jaw, że przyczyną kłopotów z oddychaniem jest zwężenie podgłośniowe krtani. Czwarty stopień. Najgorszy.

Mimo wszystko specjaliści uspokajali: sprawę załatwi zabieg laserowy. Wykonują takie w Poznaniu. Gdy tylko rodzice dostali namiary, pojechali na konsultację.

- Usłyszeliśmy, że to bardzo poważna, złożona operacja i nie przeprowadzają jej u dzieci z wagą niższą, niż dziesięć kilogramów - opowiada dalej mama.

Wrócili do Poznania, gdy Tosia miała 2,5 roku, a wskazówka wagi pokazywała 11 kilogramów. Operacja trwała pięć godzin, po niej przez osiem dni leżała w śpiączce. Wybudzona trafiła na laryngologię.

Wszystko miało być dobrze, Tocha miała normalnie oddychać. Wrócili do domu z najlepszymi rokowaniami.

- Pojechałam tylko po zapisane leki - wspomina mama. - Mąż dzwoni, że Tosia się dusi, żebym wracała. Powiedziałam tylko: dzwoń po karetkę - dodaje.

Ostatecznie Tosia z Gorlic została przewieziona helikopterem do Krakowa.

Tam zapadała decyzja o przewiezieniu dziecka do Poznania, do lekarzy, którzy ją operowali.

- W grę wchodził tylko transport lotniczy, już nie śmigłowce, a samolotem przystosowanym do przewozu chorych. Stacjonował we Wrocławiu - opowiadają rodzice.

Szpital postawił na nogi kogo tylko mógł i Tosia odleciała do Poznania. Tam okazało się, że zapadło się miejsce, gdzie podczas operacji krtań została zespolona. Decyzja: rurka tracheotomijna, by wentylować płuca. Jak się okazało, na kolejne lata.

Szwajcarska nadzieja

Światełko w tunelu pojawiło się, gdy rodzice znaleźli w Lozannie klinikę, która prowadzi diagnostykę takich przypadków, jak u Tosi.

Wysłali dokumentację, wyniki badań. Przyszła odpowiedź: tak podejmiemy się operacji, jest szansa. Razem z kwalifikacją przyszedł pierwszy kosztorys - 600 tysięcy złotych.

Nadzieja zgasła tak szybko, jak się pojawiła. Skąd wziąć taką sumę?

Sprawę w swoje ręce wzięli znajomi i znajomi znajomych, koledzy koleżanek, przyjaciółki ciotek.

Przez kilka kolejnych miesięcy poruszyli niebo i ziemię, zapukali do tysięcy drzwi, zorganizowali dziesiątki akcji. Udało się zgromadzić potrzebną kwotę. W sierpniu Tosia pojechała do Szwajcarii.

- Operacja polegała na wszczepieniu pobranych chrząstek żebrowych i silikonowej protezy. Lekarze byli zadowoleni z efektów, ale zapowiedzieli, że ze względu na stan krtani, potrzebne będzie dalsze leczenie - opowiada dalej mama.

Zaplanowali je na listopad. W połowie października dostali wiadomość z kliniki. Byli przekonani, że to zapowiadane wcześniej rozliczenie pierwszego pobytu. Ku ogromnemu zaskoczeniu był to kosztorys drugiego etapu - sto tysięcy franków, albo jak kto woli czterysta tysięcy złotych.

- Stanęliśmy pod ścianą, bo procesu leczenia nie można zatrzymać. By Antosia mogła wreszcie oddychać, proteza musi zostać usunięta - dodaje.

Dziesięć tysięcy paczek

Gdy przyszli do redakcji, opowiedzieli o nowych kłopotach, nawet nie było zbędnej dyskusji. Po prostu, pomagamy. Nie wszystko zależy od nas, ale co się da zrobić na ziemi - zrobimy.

Od razu też zapadła decyzja, że postawimy na sprawdzone metody, czyli ciasto rozprowadzane na kościelnych placach. Za datek do puszki - paczuszka słodkości.

Przygotowania do akcji trwały kilka dni. Sprowadzały się do obdzwaniania wszystkich znajomych, rodziny, przyjaciół, kół gospodyń, stowarzyszeń, wszelkich możliwych instytucji, szkół, drużyn Ochotniczej Straży Pożarnej, szkół, przedszkoli z prośbą o upieczenie i dostarczenie blachy słodkiej przekąski.

Oddźwięk - olbrzymi. Dwa dni przed zaplanowanym na 27 października finałem, dokładnie tydzień temu, w piątek, odbyło się wielkie krojenie.

Pierwsi darczyńcy przyszli do punktu zbiórki przed siódmą rano.

Słodkie szaleństwo

Od tej chwili drzwi nie zamknęły się nawet na chwilę przez kolejne dwanaście godzin. Każda nowa osoba słyszała tylko: proszę znaleźć sobie kawałek wolnego miejsca i tam ciasto zostawić.

Kilkanaście osób kroiło i przygotowywało paczki. Było jak na taśmie produkcyjnej, tylko operatorzy kuchennego noża zmieniali się co jakiś czas.

Kilkanaście osób przez trzynaście godzin próbowało zapanować nad tym słodkim szaleństwem.

Gdy wydawało się, że jesteśmy na prostej, że już widać finał, wchodziła ekipa i wnosiła kilkadziesiąt blach. Głęboki oddech, łyk kawy, szybka mobilizacja i od nowa do noża, krojenia i pakowania.

Do historii akcji przejdzie opowieść o tym, jak to dzielna drużyna wykrawaczy, dumna z zakończonej pracy, odkryła w jednym z takich zakamarków kilka pozostawionych blach...

Ile paczek powstało?

W skali powiatu było ich pewnie grubo ponad dziesięć tysięcy.

Na dziewiętnastu placach kościelnych stanęły dziesiątki wolontariuszy. Nikomu nie trzeba było tłumaczyć komu to, po co, dlaczego. Przeciwnie.

- Wiem, że to dla Antosi - słychać było zewsząd.

W niedzielę po południu zaczęło się wielkie liczenie.

Po sześciu godzinach na kalkulatorze pojawił się wynik - ponad 280 tysięcy złotych. W poniedziałek potwierdzenie z banku: mamy 283 441,62 zł. Do tego jeszcze waluta: 185 euro, 250 koron norweskich, 15 funtów, 225 dolarów amerykańskich.

Radość wielka, ale nie strzelają korki od szampana.

Tosia tak naprawdę wciąż jest na początku długiej drogi. I nie chodzi o trasę z Szymbarku do Lozanny, a całe leczenie, rehabilitację, naukę oddychania i mówienia, która jest jeszcze przed nią.

Trzymamy kciuki

Trzymamy kciuki. Wierzymy, że któregoś dnia Tocha wpadnie do redakcji, narobi zamieszania i zamiast pokazywać, co przydarzyło się Peppie, po prostu nam o tym opowie.

Halina Gajda

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.