Zaginiony świat za szklanymi drzwiami pokoju babci przy ulicy Okólnik

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Banaś
Danuta Nowicka

Zaginiony świat za szklanymi drzwiami pokoju babci przy ulicy Okólnik

Danuta Nowicka

Po dwudziestu latach wydawania obcych książek zdecydowała się wydać własną. Chodzi o szefową wydawnictwa Czarne Monikę Sznajderman i jej „Fałszerzy pieprzu”.

Mówi się, że każdy z nas może napisać jedną książkę. Po przeczytaniu „Fałszerzy pieprzu” zrozumiałam, że pani swoją napisać musiała.
To prawda. Musiałam to zrobić z powodu moich przodków, którzy zginęli w Zagładzie, z powodu mojego ojca, który żyje i dla którego ta książka powstała, z powodu moich dzieci i wnuków, bo chciałam, żeby poznali rodzinną historię. Także dla siebie, ponieważ zależało mi, żeby odtworzyć rodzinę, której nigdy nie poznałam: babcie, dziadków, pradziadków.

I jeszcze po to, by utrwalić radosne wspomnienia wyniesione z polskiego domu, w którym się pani wychowywała.
Oczywiście, chociaż na ten dom musiałam spojrzeć krytycznie, po raz pierwszy nie z pozycji dziecka, lecz osoby dorosłej, a co za tym idzie – całkowicie zmienić perspektywę. Wychowywałam się w dużej polskiej rodzinie, ale już jako dorastająca osoba poszłam swoją drogą.

Czytelnik odnosi jednak wrażenie, że było to dzieciństwo, o jakim tylko marzyć. Radosne i pełne.
Słusznie. Jako dziecko nie odczuwałam żadnej pustki, a jeśli już, to niezwykle rzadko. Obecność polskiej rodziny ze strony matki była tak intensywna, że braku, jakiego doświadczają dzieci ocalałych, na co dzień nie odczuwałam. Tego braku, jaki był udziałem dzieci osieroconych z obu stron. Nie ma ciotek, wujków, babek, nie ma nikogo. Nie ma żadnych szans na szersze relacje rodzinne. Myślę, że było mi łatwiej, niż innym dzieciom ocalałych także z tego powodu, że mój ojciec po prostu milczał, podczas gdy wiele z nich doświadczyło rzeczy dużo straszniejszych, dużo bardziej spektakularnych – nocnych krzyków, płaczu, niezrozumiałych zachowań. Była to jednak łagodniejsza forma traumy holocaustowej.
Kiedy już dorosłam, zaczęłam taty milczenie rozumieć, natomiast nadal nie miałam pomysłu, jak je przerwać. Mój ojciec jest człowiekiem niezwykle nieśmiałym, powściągliwym. Myślę, że chciał oszczędzić traumatycznych przeżyć mnie i mamie.

Co stało się bezpośrednim impulsem do napisania „Fałszerzy pieprzu”? Właśnie potrzeba przerwania ojcowskiego milczenia?
Owszem, z tym, że zbiegła się z nadejściem listów i zdjęć z Ameryki, które przed wojną moja żydowska babka Amelia wysyłała do swojej kuzynki w Stanach. Opisywała w nich swoje całe życie. Była to osoba niezwykle temperamentna. Po czterech latach germanistyki porzuciła studia, lubiła odgrywać rozmaite role: a to przekupki, a to diwy operowej. Wymykała się do Cyganów, którzy rozbijali namioty w lesie pod Miedzeszynem, czerpała z życia ile się dało. W młodym wieku, niemniej już jako matka dwóch synów, zginęła podczas pogromu w Złoczowie. Na zdjęciach pojawiły się twarze, z których wiele można było wyczytać, i mnóstwo szczegółów. Okazały się nieprawdopodobnym skarbem, czymś, co pozwoliło mi budować historię.

Życie na skrawku przeszłości – myślę o pokoju polskiej babci Marii Lachert przy ul. Okólnik w Warszawie - z ciężkimi kotarami, stolikiem do brydża, a na nim bibelotami ze złota i srebra – w sposób istotny uzupełniało obraz?
Na ten fragment dawnej rzeczywistości składały się nie tylko relikty ziemiańskiego życia, które wiodła moja polska rodzina, ale też opowieści, które się krzyżowały nad brydżowym stolikiem, w czasie kolacji, przyjęć, świąt. Nasiąkałam nimi. Dopełnieniem stały się obrazy z pokoju babci, ocalałe z wojny. Malarz Grzegorz Orłowski, który ukrywał się u mojej rodziny na Lubelszczyźnie, namalował wiele portretów, obrazów dworków, dworów, scen z życia codziennego. To wszystko posłużyło mi jako budulec przy odtwarzaniu zaginionego świata. Bracia mojej babci pisali pamiętniki, więc tym bardziej nie brakowało mi materiału.

Pokój babci stał się dla pani rodzajem szafy, za którą roztaczała się osobista kraina Narnii?
Zdecydowanie. Nasze mieszkanie w przedwojennej kamienicy w centrum Warszawy dzieliło się na dwie części: w jednej mieszkałam ja z rodzicami i była to część uładzona, współczesna, z meblami ze sklepu „Emilia” i z dużą ilością książek, zaś drugą zajmowała babcia. Za szklanymi drzwiami paliło się papierosy i piło whisky, grało w brydża. Na półkach stały angielskie i francuskie wydania różnych klasycznych dzieł. Na lekcje angielskiego przychodzili…

…Choćby Kalina Jędrusik czy dyrygent Jerzy Maksymiuk…
I wiele innych osób, których już nie pamiętam. To był świat, który swoją estetyką, swoją filozofią odcinał się grubą kotarą w oknach od tego, co za nimi – od rzeczywistości komunistycznej. Zwyczajnie się nią brzydził i nie chciał się nią brudzić.

Jak pani w tej babcinej rzeczywistości się czuła?
Dla dziecka był to świat bardzo kuszący, o wiele bardziej niż jasny i bezproblemowy świat moich rodziców. Dziecko łaknie takich tajemnic, tego, co niecodzienne.

W pani złożonej historii rodzinnej przeglądają się dwa równoległe światy – ziemiański, z przyjęciami, kuligami, grą w brydża, i żydowski, który ze stanu radosnego bytowania - ojca rodzina była również zasobna - przechodzi w stan tragiczny.
Moja polska rodzina także straciła bardzo wiele, choć nie można tego w żaden sposób porównać z Zagładą. Nie tylko dobra ziemskie, po raz kolejny w swoich dziejach. Wcześniej pradziadek utracił majątek w Rosji. Zrobił tam karierę w bardzo amerykańskim stylu, został prezesem wielkiej manufaktury Prochorowych w Moskwie, własną pracą zgromadził gigantyczny majątek. Musiał go zostawić, uciekając przed rewolucją.

Obrazu Goi, sprezentowanego przez właściciela manufaktury w podzięce za pracę, nie udało mu się wywieźć?
Nie, uciekał w pełnej konspiracji, niemniej znalazł się w sytuacji stosunkowo korzystnej. Ponieważ wcześniej kupił majątek na Lubelszczyźnie, miał do czego wracać.

Na chwilę. W Ciechankach miejsca długo nie zagrzał...
No nie, bo zaproponowano mu odbudowywanie w niepodległej Polsce przemysłu włókienniczego. Został wezwany do Łodzi, a ponieważ w jego światopoglądzie życie prywatne zdecydowanie schodziło na plan dalszy - najważniejsze były obowiązki publiczne - posłuchał tego wezwania. W majątku zostawił młodszego brata mojej babci, który skończył studia rolnicze i okazał się bardzo zdolnym i pracowitym gospodarzem. I tak to trwało do II wojny światowej.

Tymczasem w ojcowskim świecie, po drugiej, żydowskiej stronie?
Po drugiej, żydowskiej stronie współegzystowały właściwie dwa światy, tak więc jestem dziedziczką różnych doświadczeń. Po babce Amelii potomkinią rodziny, która była już daleko na drodze zasymilowania (co prawda obracała się w kręgu żydowskim, ale mówiła po polsku, czytała po polsku, wszystkie dzieci studiowały, pieniędzy nie brakowało), ale z drugiej strony po dziadku Ignacym, który urodził się jako Izaak, w domu Icek, pochodzę z rodziny prostej, religijnej, tradycyjnej. Dziadek zmienił imię, kiedy zostawił rodzinę, Radom i udał się na studia w Warszawie. Była to zmiana bardzo symboliczna, wielu Żydów, zmieniając imiona, zaznaczało chęć wyrwania się ze sztetla i zbliżenia do polskiej kultury.

Pani dziadkowi udało się to połowicznie…
Do końca pracował w szpitalach żydowskich i obracał się wśród Żydów, ale zdecydowanie oddalił się od swojej rodziny w Radomiu. Do tego stopnia, że mój ojciec, także lekarz, nigdy nie poznał swoich dziadków, nigdy nie został zabrany do Radomia. Zachowało się wspomnienie, że Ignacy tylko raz, po wyjeździe do Warszawy, zobaczył swoją matkę, gdy ta ciężko zachorowała. Tak więc potrzeba wyrwania się musiała być niezwykle silna.

Niestety obie części żydowskiej rodziny dotknął podobny, tragiczny los…
I w rodzinie radomskiej, i w warszawskiej ocalała jedna osoba, nie licząc tych, którzy wyemigrowali przed wojną. Z warszawskiej mój ojciec, z radomskiej kuzyn, o którego istnieniu mój tata dowiedział się dopiero w latach 80. Niestety, kuzyn był już bardzo schorowany.

Zbrodnie masowe, nawet poparte przerażającą statystyką, nie działają tak na wyobraźnię jak przypadki indywidualne, co potwierdzają „Fałszerze pieprzu”. Często musiałam przerywać lekturę, by się „zresetować”. Trudno sobie wyobrazić, jak musiało to dotknąć panią.
Wolałabym w naszej rozmowie poprzestać na materii literackiej, bo „Fałszerze...” nie są książką o mnie. To oczywiste, że kiedy człowiek zmaga się z takimi tematami, nie jest mu wesoło. Otwierają się rany, które potem nie mogą się zabliźnić.

Bardzo długo nie była pani świadoma istnienia żydowskiej części rodziny.
Wiedziałam, że ojciec jest Żydem, ale ponieważ bardzo mnie chroniono przed żydowskim losem, nawet nie miałam okazji spytać, kto to Żyd.

Żydostwo spełniało się choćby poprzez misie koala, przysyłane z Australii przez krewnych ojca.
Rodzice zmierzali do tego, by nie obciążać mnie przeszłością, Holocaustem, a równocześnie nie kłamać. Godzili się, by w mojej dziecięcej głowie wszystko połączyło się w jedno: misie koala i kangury, Australia, ciotki i wujkowie o dziwnych imionach oraz Żydzi. Długo myślałam, że Żyd to właściwie Polak, który mieszka w Australii, przesyła stamtąd paczki, a w nich sukienki i pluszowe kangury. Tak to już jest w rodzinach ocalałych – albo się mówi bez przerwy o Holocauście, albo nie mówi się w ogóle. Właściwie nie występują inne rodzaje zachowań. Po latach sama musiałam dochodzić prawdy, przy czym nieustannie towarzyszył mi lęk, by nie zranić ojca.

Długo myślałam, że Żyd to właściwie Polak, który mieszka w Australii, przesyła stamtąd paczki, a w nich sukienki i pluszowe kangury. Tak to już jest w rodzinach ocalałych – albo się mówi bez przerwy o Holocauście, albo nie mówi się w ogóle

Na kartach książki pojawiają się pytania, pewno nie do końca retoryczne. Wśród nich - czy krewni polscy i żydowscy mogli się spotkać. Los nieraz rzucał ich w nieodległe miejsca.
Mogło się tak zdarzyć. W końcu żyli w jednym kraju i momentami przebywali blisko siebie. Gdyby na przykład mój tata był starszy, mogłoby tak się zdarzyć, że na warszawskiej ulicy spotkałby młodego Zygmunta Lacherta, który później był prominentnym członkiem Stronnictwa Narodowego, biegnącego z bojówką i wykrzykującego hasła antyżydowskie.

Jak pani godzi istnienie w sobie dwu światów, jak znosi narodową schizofrenię?
Nie mam innego wyjścia. Ale potrzebna jest przy tym nieustanna praca wyobraźni i jest to niezwykle pobudzające. Mało kto ma taki dar, że łączy tak bardzo odmienne polskie losy. Pomyślałam, że trzeba ten fakt jakoś wykorzystać.

„Nigdy dosyć pamięci”, „Jestem twoją pamięcią”, odniesione do ojca, rabiniczne „Zachor!” - pamiętaj! - te i podobne hasła spotykamy w książce. A może, choćby dla psychicznej równowagi, lepiej byłoby zapomnieć?
Nie. Myślę, że mamy obowiązek pamiętać.

Ponieważ?
Niepamięć jest najstraszliwszym stanem, najstraszliwszym losem, jaki może człowieka spotkać.

Właściwie zazdroszczę tym wszystkim Lachertom, Lipskim, Rozenbergom, Sznajdermanom. Dzięki pani znowu są.
Właśnie o to mi chodziło.

Po dwudziestu latach wydawania obcych tekstów – jest pani szefową „Czarnego” – nadszedł moment wydania własnego. Jakie to odczucie?
Dwa razy więcej pracy. Oprócz prowadzenia wydawnictwa pisałam, a następnie promowałam i promuję swoją książkę, jeżdżąc z nią po Polsce. Cieszę się, gdy widzę, że ludzie ją czytają. Na moje spotkania raczej nie przychodzą po to, żeby zobaczyć pisarza, co się często zdarza, lecz by porozmawiać właśnie o „Fałszerzach pieprzu”. To dla mnie największa satysfakcja i radość.

„Czarne” powstało, by publikować książki pani męża, Andrzeja Stasiuka. Zaczęło się od pojedynczych tytułów, po dwudziestu latach doszło do stu rocznie.
Wydawnictwo powstało, by wydać jedną książkę Andrzeja i zarobić. Udało się, a ponieważ nie mieliśmy pomysłu na to, jak wydać pieniądze, wydaliśmy następną, Zygmunta Haupta, wybitnego, mało znanego pisarza i malarza, który wyemigrował do Stanów. Potem była „Dukla” Andrzeja, a po niej Jakub Deml, czeski poeta, prozaik i tłumacz, ksiądz katolicki, którego „Zapomniane światło” niektórzy uważają za jedno z najlepszych dzieł czeskiej literatury. I poszło. Co będzie dalej, trudno powiedzieć, bo rynek się zepsuł. Czytelnictwo spada, jest coraz trudniej.

To głównie dzięki pani „Czarne”, wywodzące nazwę od miejsca państwa zamieszkania, stało się znakiem jakości.
Bardzo dziękuję. Oczywiście nie zrobiłam tego sama. Cała ekipa ludzi pracuje z nami od dawna.

„Czarne” to specyficzna firma, rozrzucona w wielu miejscach: Wołowiec, Gorlice, Warszawa, Kraków, Zgierz, Pruszków. Chyba niełatwo nią zarządzać?
A od czego mamy internet? Zarządzanie, które miałoby polegać na naradach, byłoby czymś strasznym. Mamy szybką informację na bieżąco, nie tracimy czasu na bicie piany. Tryb nasiadówkowy jest nam obcy.

Pani debiut literacki, bo wcześniej napisała pani książki naukowe, z pozycji antropologa kultury - „Zaraza. Mitologia dżumy, cholery i AIDS”, „Błazen. Maski i metafory” oraz „Znikająca Europa” - zyskał bardzo przychylne oceny recenzentów. Nie zachęca to pani, pozwolę sobie zażartować, do zawarcia z „Czarnym” umowy na następną książkę?
Na razie wolę o tym nie mówić.

Danuta Nowicka

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.