Tam, w górach, nie da się żyć w zakłamaniu

Czytaj dalej
Fot. Wojciech Matusik
Maria Mazurek

Tam, w górach, nie da się żyć w zakłamaniu

Maria Mazurek

Ola Dzik jako pierwsza Polka otrzymała w 2010 roku tytuł Śnieżnej Pantery za zdobycie pięciu siedmiotysięczników byłego ZSRR. Jako pierwsza kobieta ukończyła bieg Elbrus Race na trasie ekstremalnej. Wspólnie z Marią Khytrykovą zdobyła ośmiotysięcznik Gaszerbrum II (8035 m).

Kobiety w wysokich górach mają trudniej?

Nie. Kobiety ze środowiska górskiego mają trudniej na nizinach. Podczas spotkań słyszę pytania, które nie byłyby zadane mężczyznom. Na przykład: masz faceta i jeśli tak, jak to godzisz? Ludzie jakby dawali mi do zrozumienia, że nie jestem pełnowartościową kobietą, bo nie mam męża i dzieci.

Natomiast w góry jeżdżę na ogół z facetami - bo to jednak głównie są faceci - którzy mnie znają i ich raczej nie dziwi, że będę solidnie pracować. Biorę dużo na siebie - też w sensie dosłownym, na plecy. Jeśli ktoś mnie nie zna, szybko przekonuje się, że nie przyjechałam w góry szukać męża. Staram się pracować na wyprawie tak, żeby pokazać, że warto ze mną działać.

A jak wyglądają kontakty się z ludnością lokalną, na przykład z Pakistańczykami?

Dobrze, jeśli zna się reguły, jakie panują w danym kraju. Ja mam taki sposób: negocjuję twardo, nie wysyłam uśmieszków, ewentualnych aluzji nie podchwytuję. Trzeba wiedzieć, jak się zachować, żeby traktowali cię jako partnera. Jeśli jadę do krajów innej kultury, na przykład islamskiej, ubieram luźną sukienkę, chustę na głowę i ostro targuję się o usługi górskie czy o zakupy.

Ola Dzik zdobywa wysokie góry. Tu: na krakowskich skałkach
Wojciech Matusik Ola Dzik zdobywa wysokie góry. Tu: na krakowskich skałkach

Jeśli ktoś nie zna reguł gry, to sygnały u nas uznawane za niewinny flirt, tam mogą skończyć się źle. Pamiętam dziewczynę, która flirtowała na wyprawie i z oficerem łącznikowym, i z kucharzem.

Prawie skończyło się bójką, deportacją i zwinięciem wyprawy - bo został zszargany honor oficera. Natomiast to nie jest tak, że w Himalajach mężczyźni siedzą w krzakach i czekają, żeby zgwałcić niewiasty. Trzeba tylko wiedzieć, jakich sygnałów nie wysyłać.

Kiedy jechałam w góry Kaukazu, przewodnik też ostrzegał: nie upijajcie się z mężczyznami, nie flirtujcie.

No właśnie, takich dziwnych sytuacji bardziej spodziewałabym się na wschodzie, ale tym bliskim, europejskim, w kulturze postsowieckiej i w samej Rosji. Chociaż ja do Rosji od paru ładnych lat nie jeżdżę. Ale z innych względów.

Jakich?

Popsuła się sytuacja polityczna. A polityka z kolei potrafi popsuć relacje. Rosjanie uwielbiają nawiązywać do tematów politycznych. Zaczepiają pieśniami militarnymi o rosyjskich podbojach, wyskakują z tekstami, że spotkamy się na wojnie. Jeszcze nie tak dawno jak ludzie słyszeli w Rosji, że jesteśmy z Polski, mówili: Bracia Słowianie, dawaj, napijsia!

Teraz dopytują, czemu nie lubimy Putina, a zamiast pić, woleliby chyba się bić. Nie mówię tego oskarżycielsko, bo wiem, że oni nie mieli nawet okazji zetknąć się z wartościami takimi jak wolność, demokracja. A to jest też Europy wina.

Prowadzisz firmę oferującą wyprawy górskie. Gdzie teraz jeździcie?

Głównie we włoskie Alpy (gdzie jest mniej ludzi niż np. we Francji) oraz w Kaukaz, głównie do Gruzji. Na trekkingi do Rumunii, Ukrainy, Nepalu, Afganistanu. Z najwyższych szczytów to jeszcze Kirgistan i Pik Lenina, który jest najłatwiejszym z siedmiotysięczników.

Technicznie poziom naszych Rysów?

Technicznie - nawet mniejszy. Trudność polega na tym, że człowiek jest przymulony wysokością, ma chorobę górską, efekty niedotlenienia, a mieszka cały czas w namiocie i je podłe jedzenie. Nie czarujmy się, najlepsze górskie jedzenie to nie jest sałatka z pomidorów zjedzona na nizinach.

Praktycznie zawsze jest się odwodnionym, bo wody pije się tyle, ile zdoła się stopić ze śniegu. Im więcej z tych czynników dla uczestnika wyprawy jest nowością, tym bardziej „kopie”. Więc taki człowiek idzie zmęczony i może nie czuć się wystarczająco pewnie w rakach i z czekanem.

A tam jest jednak gdzie spaść. I gdzie się zgubić. Góry, które są łatwe technicznie, są trudne orientacyjnie. Jak jest stroma góra, to mamy grań, często z linami poręczowymi. Więc o ile nas nie zwieje, nie wychłodzi, nie zrobimy błędu przy przepinaniu się - to bez problemów wrócimy tą samą trasą.

A jak góra jest bardziej płaska, to każda utrata widoczności - a to się zdarza, bo pogoda na takiej wysokości jest kapryśna - może spowodować, że nie znajdziemy drogi powrotnej.

Organizujesz też wyprawy na Kilimandżaro.

To przyjemny teren, góra stricte trekkingowa, gdzie nie musisz mieć specjalnego przygotowania, wchodzisz bez raków, bez czekana, bo praktycznie nie ma śniegu.

Ale jest tak skomercjalizowana, że nie możesz iść na własną rękę, musisz korzystać z usług agencji. Wchodzą na nią ludzie z pieniędzmi, przyzwyczajeni do luksusów - i te luksusy mają, bo bagaże niesie za nich tragarz, a jedzenie, całkiem fajne, przyrządzają kucharze. Ci ludzie zdobywają tę górę i stwierdzają: nie było tak ciężko, to ja teraz dalej będę zdobywał Koronę Ziemi.

Ale na innych górach, nawet niższych, jest zimno, wysokość bardziej odczuwalna, trzeba wiązać się liną, a tragarzy nie ma, jedzenie sobie trzeba samemu wnieść. Nawet jak pomoże przewodnik, to nie zrobi za ciebie wszystkiego.

Co je się w górach, poza luksusami na Kilimandżaro i innych komercyjnych górach?

Dania liofilizowane. Zalewa się je wrzątkiem. Ale im wyżej, tym woda wrze w niższej temperaturze, więc to nigdy nie jest prawdziwy wrzątek. Dlatego tworzą się wstrętne grudki. Poza tym to nie są świeże, pachnące posiłki, które dostarczają ci witamin, choć bywają liofilizaty smaczne.

Woda ze śniegu też jest uboga w minerały, trzeba ją uzupełniać tabletkami. Oprócz tego posiłki przygotowujemy przy minimalnym zużyciu gazu, bo ten cały gaz trzeba wcześniej na górę wtargać.

Im wyżej, a wyprawa bardziej sportowa, tym większa prowizorka. Te naczynia trzeba jeszcze umyć za pomocą śniegu, a jak jest wieczór, śnieg już zmrożony, to łatwo o przymrożenia rąk.

A jak na takich wyprawach człowiek ma się umyć?

Jeśli chodzi o ośmiotysięczniki, aklimatyzacja trwa ze trzy tygodnie i polega na naprzemiennym podchodzeniu w górę i schodzeniu na dół - wtedy można umyć się w bazie.

Na droższych wyprawach, na przykład na ośmiotysięczniki, zdarzają się namioty z beczką ciepłej wody, tzw. „showet-tenty” - jeśli ktoś potrafi umyć się po studencku, to starczy mu i na ciało, i na włosy, i jeszcze na pranie. Ja chętnie kąpię się w potoku czy lodowcowym jeziorku, o ile dzięki temu mogę zaoszczędzić pieniądze.

Najgorsze jest mycie włosów, bo skóra głowy, zanurzona w lodowatej wodzie, strasznie boli. Ale jednak przyjemność z wykąpania się jest wielka. Tu zresztą istnieje różnica płci. Kobiety wcześniej odczuwają dyskomfort związany z niemyciem się niż faceci.

Panowie myślą tak: jak zejdę, wreszcie napiję się piwa. A panie: jak zejdę, wreszcie wezmę gorącą kąpiel. Największy hardcore jest w zimie. Kilka tygodni bez mycia.

Ale też w tych warstwach, kombinezonach nie czuje się tak własnych zapachów. No i w tych temperaturach bakterie jednak specjalnie się nie rozmnażają, więc to nie grozi jakimiś chorobami. Ale jest dość obrzydliwie.

Zostają mokre chusteczki?

Niby tak, ale to nie tak, że pójdziesz do bazy, weźmiesz sobie chusteczki i szybko wytrzesz nimi całe ciało. Bo jest tak zimno, nawet w bazie, że chusteczki są bryłą lodu. Musisz więc wsadzić sobie taką paczkę chusteczek np. pod pachę i położyć się spać. Albo przynajmniej posiedzieć godzinę, żeby je ogrzać.

To samo z jedzeniem. Wieczorem trzeba zadecydować, co będziemy jeść na śniadanie. A potem rozdzielić: ty śpisz z serem, a ty śpisz z dżemem. Oczywiście mówię o wyprawach niskobudżetowych.

Sprzęt górski jest coraz lżejszy, nowocześniejszy. Na ile to pomaga we wspinaczce?

Bardzo. To, że dzisiaj wspinaczka wysokogórska jest dostępna praktycznie dla „normalnych” ludzi (o ile mają pieniądze), jest zasługą sprzętu. Daje on większy komfort i bezpieczeństwo. Mówię i o sprzęcie asekuracyjnym, i o odzieży, butach. Mamy mniej odmrożeń.

Kiedyś o alpinistach mówiło się, że jak któryś ma wszystkie palce, to jest cieniasem. Porządni wspinacze mieli poodmrażane palce, bo chodzili w butach skórzanych i rakach paskowych, które jeszcze im się w te buty wrzynały. I jak to wszystko zamokło, a potem zamarzło, to robiły się odmrożenia, a potem konieczne były amputacje.

Co na pewno odstraszało „zwykłych” ludzi od takich wyjazdów. Dawniej pojechać w Himalaje, nawet w Alpy, to było coś. Wejść na siedmiotysięcznik byli w stanie najlepsi. Dzisiaj proste siedmiotysięczniki robią turyści.

Ola Dzik zdobywa wysokie góry. Tu: na krakowskich skałkach
Wojciech Matusik Ola Dzik zdobywa wysokie góry. Tu: na krakowskich skałkach

Oczywiście, to również jest niebezpieczne. Ludzie myślą, że skoro mają doskonały sprzęt, to już mogą iść w góry. A tych gór nie potrafią czytać, bo są w nich za rzadko. Patrzą na chmury i nie widzą, że w ciągu 20 minut nastąpi załamanie pogody i że odczuwalna temperatura może nagle spaść o 20 stopni.

Nie wiedzą, że może zejść lawina. A wtedy sprzęt im nie pomoże. Szczególnie, że niektórzy nie wiedzą, jak go używać.

Na przykład?

Na przykład turyści noszą łopatę lawinową; trzeba ją kupić, to kupili - ale już niekoniecznie wiedzą, że w awaryjnej sytuacji mogą za jej pomocą się zaasekurować. Mają w pełni wyposażoną apteczkę, ale nie potrafią jej użyć. Bo czasem nie wiedzą, że mają pod ręką lek, którego potrzebują.

Albo - tego zrozumieć nie potrafię - mają całkowicie przestawione priorytety. Pewnie przez życie na nizinach, gdzie mamy presję na sukces, musimy przeć do przodu. Tyle że cena, która płacimy na nizinach, jak nam się nóżka podwinie, jest dużo niższa niż w górach.

Czasem osoby z poważnymi objawami choroby wysokogórskiej ciągną na szczyt, albo wciągają na niego kolegę, choć ten traci wzrok, zaczyna się dusić i zaraz umrze.

Nie potrafią zawrócić?

Bo myślą kategoriami nizinnymi: zebrałem pieniądze, wyprosiłem urlop u szefa, albo „żona dała mi urlop”. Nie ma opcji, muszę wejść, po to tu przyjechałem. Częściej zachowują się tak mężczyźni, pewnie przez wzorzec kulturowy. Pakują się w ryzyko i silniej odczuwają presję.

Nie przyznają się, że nie dadzą rady. Nie powiedzą: zawracajmy. Albo jak powiedzą, to późno. To też mnie kosztowało sporo lat pracy przewodnickiej, żeby samej zarządzać: schodzimy. I nie przejmować się gwałtownymi reakcjami.

Jakimi?

Zwyzywają, pokrzyczą. „Zapłaciłem, ja chcę wejść na szczyt!”. Szczególnie tak zachowują się mężczyźni o wysokim statusie ekonomicznym.

Czym większe doświadczenie w górach, ale też w innych sportach związanych z ryzykiem, tym mniejsza szansa, że ktoś będzie na siłę parł do góry. Ale nawet jeśli ktoś mnie zwyzywa, to wiem, że jak zejdzie na dół, ochłonie, pomyśli o tej żonie, która dała mu urlop - to przyjdzie przeprosić, podziękować.

Sama wiele razy musiałaś zawracać. I z Nanga Parbat, i ze Szczytu Pobiedy…

I ze Szczytu Samoniego (czyli dawnego Piku Komunizmu), i z Kongur Tagh - a to byłoby pierwsze polskie wejście, i pierwsze wejście kobiece na świecie, na ten szczyt. Gdy prześledzi się kariery wielkich wspinaczy, to każdy ma na koncie sporo takich „wycofów”.

O śmierć otarłaś się w 2010 roku na grani Pobiedy. Utknęłaś tam.

Na trzy doby, w namiocie na grani. W sumie ewakuacja z góry trwała tydzień. Pobieda jest górą o perfidnej budowie, odwróconą donicą o bardzo długiej grani - sam szczyt, oznaczony niewielką skałką, łatwo przeoczyć.

Rok wcześniej ta góra też dała mi w kość - poodmrażałam się tam i nie dotarłam na szczyt, choć wówczas stało się to głównie ze względów finansowych; po prostu zabrakło kasy na sprzęt, nie miałam porządnej kurtki puchowej i łapawic. Ta góra jest barierą, która oddziela dwie strefy klimatyczne: po stronie kirgiskiej jest zieleń, po chińskiej - względnie niedaleko pustynia. Prądy powietrzne zderzają się nad szczytem, który przyciąga niże.

I to wszystko potrafi się nad Pobiedą zakotłować, co jest nie do przewidzenia, tym bardziej, że w pobliżu nie ma stacji meteorologicznej. Taki nagły spadek ciśnienia, totalne załamanie pogody przytrafiło nam się, jak wracaliśmy granią na dół. Nie było jak uciekać, bo ściany, zarówno od strony kirgiskiej, jak i chińskiej, są dosłownie pionowe.

Co się działo?

Kiedy przyszło załamanie pogody, było na grani 18 osób, w tym z naszej wyprawy - ja i dwóch kolegów. Niektórzy ludzie z innych ekspedycji nie byli dobrze przygotowani - Rosjanie np. świętowali w ten sposób 65 rocznicę „wielkiego zwycięstwa” w II wojnie światowej, a potem dziwili się, że to nie jest tak łatwa góra, jak Mt. Everest.

Jakość ich sprzętu i poziom chojractwa sprawiły, że jeżyły mi się niemyte od dwóch tygodni włosy. Na górze próbowaliśmy ratować tych, którzy byli w słabszej formie. Trzy osoby nie przeżyły - dwie zginęły na grani, z powodu choroby wysokościowej, a trzecia przy zejściu.

Gdyby nie akcja ratunkowa: sprowadzenie i podjęcie na dole helikopterem, ofiar byłoby więcej. Jako jedyni mieliśmy polisę; „nasz” helikopter ściągał w pierwszej kolejności ludzi nie z naszej wyprawy, choć stan wszystkich był kiepski, bo rozszarpało nam namioty, kończyło się jedzenie, mieliśmy jeden śpiwór na trzy osoby.

Kuba Hornowski zapłacić za tę akcję, w której dobrowolnie ratował innych, poważnymi odmrożeniami i kilkuletnią przerwą w pracy, bo jest ratownikiem górskim. A jakoś w mediach się nie lansował.

Jeśli ktoś się lansuje, to źle?

To, że się w górach komuś pomaga, to jest normalna rzecz. W górach nikt cię na barana nie weźmie, nie jest w stanie - ale może pomóc ci się przepiąć, jak masz odmrożenia, może powiedzieć: stary, weź się w garść.

I ekstremalne warunki od tego cię nie zwalniają. Uważasz, że masz prawo zostawić kolegę, bo są trudne warunki? To nie pchaj się w wysokie góry, jak nie masz odpowiedniej psychiki.

Kiedy czekaliście w tym rwanym przez wiatr namiocie i nie wiedzieliście, czy przeżyjecie - czegoś żałowałaś, o czymś myślałaś?

Żałowałam prozaicznych rzeczy. Że nigdy nie miałam własnego pokoju, że na nizinach zawsze odmawiałam sobie drobnych przyjemności, ciułałam na kolejną wyprawę, a nigdy nie jeździłam na „prawdziwe wakacje”, żeby odsapnąć. Raczej nie robiłam poważnych podsumowań, nie zastanawiałam się, że może trzeba było iść na inne studia, albo wyjść za mąż i rodzić dzieci.

Ola Dzik zdobywa wysokie góry. Tu: na krakowskich skałkach
Wojciech Matusik Ola Dzik zdobywa wysokie góry. Tu: na krakowskich skałkach

Ale rozważania o tym, czego się żałuje, jeśli życie miałoby się skończyć, są na marginesie. Myśli koncentrują się na tym, jak przetrwać. Czy zejdziemy? Czy ktoś nas szuka, czy już nas skreślili? Nie jest tak, że godzisz się, że zginiesz. W górach psychika jest strasznie ważna.

Jeśliby człowiek całkiem dopuścił myśl, że to już koniec, to ten koniec by nastąpił. Z takimi, którzy odpuścili, wywiadu już nie przeprowadzisz.

W górach przeżyłaś jeszcze jedno graniczne doświadczenie: w 2013 roku kierowałaś wyprawą na Nanga Parbat i wtedy w bazie doszło do zamachu terrorystycznego.

To było szokujące. W bazie zginęli wszyscy wspinacze z wyjątkiem jednego Pakistańczyka, którego zostawili pewnie dlatego, żeby udzielał krwawych wywiadów i zatrważał świat.

Przeżył też Chińczyk, były wojskowy - domyślił się, że to jest egzekucja. Zdołał zrobić unik, kiedy celowali do niego i stoczył się w dół, na lodowiec. Przeżyła też większość ekipy personelu, ci z lokalnej doliny; są przesłanki, że miejscowi mogli o tym wiedzieć.

Nasza wyprawa była w większości nad bazą, wspinaliśmy się. W bazie został nasz jeden uczestnik, bo miał delikatne kłopoty z żołądkiem. On zginął. Napastnicy musieli obserwować bazę, bo nie wchodzili do namiotów, które były puste. Nie zdołali wejść na górę, żeby zabić nas i innych wspinaczy, którzy znajdowali się nad bazą - to było dla nich technicznie zbyt wymagające.

Każdy z was idąc w góry bierze pod uwagę ryzyko, że już z nich nie wróci.

Ale to jest ryzyko, które wynika z reguł gry, które akceptujemy. Góry dają nam coś - żyjemy pełniej, nasze relacje są bardziej autentyczne, nie żyjemy w zakłamaniu, bo tam się nie da ściemniać, bo jesteś cienki, albo dajesz radę. Odrywamy się od cywilizacji, celebrujemy wolność. W zamian akceptujemy ryzyko - i je do jakiegoś stopnia sobie sami wybieramy.

To oczywiście straszne, jak ktoś ginie w górach, ale wiemy, że zginął robiąc to, co kocha. Życie to cena, którą każdy z nas może zapłacić, ale mamy poczucie, że jednak mamy na to wpływ, w jakiś sposób to kontrolujemy.

Natomiast ten zamach, który nastąpił w sielankowym miejscu, które wszystkim dobrze się kojarzyło, w sposób symboliczny zakończył myślenie o górach jako o sferze sacrum, gdzie ten cały syf cywilizacji nie dociera.

Do gór wdarło się zło?

Tak, ale terroryzm nie wynika ze zła, które jest w jakiejś grupie etnicznej czy religijnej. Są inne czynniki, jak zapotrzebowanie polityczne, żeby np. odstraszyć Chińczyków od inwestycji, albo zrobić szum, że w Pakistanie jest niebezpiecznie.

To uzmysłowiło nam, że każdy człowiek może wplątać się w taki zryw historii, jeśli znajdzie się w nieodpowiednim miejscu, w nieodpowiednim czasie. To może wydarzyć się w górach, na lotnisku czy w metrze.

Zniechęciło cię to do wypraw górskich?

Przecież nie chodzi o to, żeby nigdzie już nie jeździć. Żyjemy w Krakowie, tu też może się zdarzyć zamach. Mnie do gór to nie zniechęciło.

Ale jeśli chodzi o część nizinną wypraw, to jestem ostrożniejsza - przed wyjazdem więcej czytam, sprawdzam, co w danym regionie się dzieje, weryfikuję to w różnych źródłach. Ale też wiem, że jak znajdę się w złym miejscu - nie uniknę niebezpieczeństwa. Tyle że tak samo jest wszędzie. Popadanie w paranoję nie ma sensu.

Maria Mazurek

Jestem dziennikarzem i redaktorem Gazety Krakowskiej; odpowiadam za piątkowe, magazynowe wydanie Gazety Krakowskiej. Moją ulubioną formą jest wywiad, a tematyką: nauka, medycyna, życie społeczne. Jestem współautorką siedmiu książek, w tym czterech napisanych wspólnie z neurobiologiem, prof. Jerzym Vetulanim (m.in. "Neuroertyka" i "Sen Alicji"), kolejne powstały z informatykiem, prof. Ryszardem Tadeusiewiczem i psychiatrą, prof. Dominiką Dudek. Moją pasją jest łucznictwo konne, jestem właścicielką najfajniejszego konia na świecie.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.