Studia wyższe dla każdego. Tylko po co je dziś kończyć?

Czytaj dalej
Zbigniew Bartuś

Studia wyższe dla każdego. Tylko po co je dziś kończyć?

Zbigniew Bartuś

Za kilka dni do 390 polskich szkół wyższych wrócą studenci. Na początku III RP było ich niespełna 400 tys., a w szczytowym roku 2005/06 – już prawie 2 miliony. Od tego czasu jednak, za sprawą demograficznego niżu, populacja studiujących maleje: w zeszłym roku wyniosła 1,23 mln osób. Nauczyciele akademiccy alarmują, że – wbrew oczekiwaniom – towarzyszy temu obniżenie poziomu wymagań, zwłaszcza w mniejszych uczelniach niepublicznych. - Studia w Polsce może skończyć praktycznie każdy, kto je rozpocznie i do czasu obrony dyplomu się nie rozmyśli lub nie wpadnie pod tramwaj - ironizuje profesor-humanista z krakowskiego uniwersytetu, uczący równocześnie w szkole prywatnej w średnim mieście. Pytanie: czy w ogóle warto dziś studiować. Nie każdy dyplom przekłada się już bowiem na lepszą pracę i wyższą płacę. Po dobrym technikum zarabia się znacznie lepiej niż po kiepskiej uczelni.

Profesor UJ, humanista (więcej szczegółów nie podamy, bo z przyczyn „obiektywno-subiektywnych” pragnie pozostać anonimowy), przeprowadził w zeszłym roku prosty eksperyment: podczas pisemnego egzaminu zadał studentom te same pytania, które zwykł zadawać u progu swej kariery akademickiej, ponad ćwierć wieku temu. – Na zaocznych nie zdał nikt. 80 procent prac musiałem ocenić na zero, 10 procent na 1, pozostałe 10 – na minus 1. Na dziennych było lepiej: zdały cztery osoby. Trafiła się nawet ocena dobra. Ale to i tak, mówiąc kolokwialnie, masakra – opowiada wykładowca.

Po chwili milczenia dodaje z zażenowaniem: - Trzeba mieć świadomość, że większość tych ludzi i tak uzyska dyplom. Chodzi o słuchaczy studiów stacjonarnych, jak i niestacjonarnych. A znam uczelnie, w których dyplom uzyskują wszyscy. Wszyscy, którzy płacą.

Pytamy wykładowców innych krakowskich uczelni, co by było, gdyby przeprowadzili podobny eksperyment, czyli kazali studentom zmierzyć się z pytaniami (zadaniami), z którymi mierzyli się niegdyś ich poprzednicy. Nauczyciele ekonomii i zarzadzania przyznają, choć równie nieotwarcie, że efekt byłby identyczny.

– Podczas obrony prac licencjackich padają pytania o coraz bardziej elementarne kwestie, np. „Co to jest popyt”, czyli – w teorii – na poziomie szkoły podstawowej. W przeciwnym razie co drugi kandydat by nie zdał. A musi zdać, bo przecież nie wolno nam odstraszać potencjalnych studentów oraz tych, którzy chcieliby kontynuować kształcenie na II stopniu, czyli uzyskać magisterium – opowiada doktor habilitowany ekonomii z 20-letnim stażem.

Dodaje, że wykładowcy-Don Kichoci, stawiający (w zgodnej opinii studentów oraz właścicieli uczelni) „zbyt wysokie wymagania”, czyli próbujący wymusić wysoki poziom, dawno polegli – albo sami odeszli, albo (częściej) zrezygnowano z ich usług. Pozostali przyjęli zasadę „egzaminowania do skutku”. W praktyce wygląda ona tak, że student podchodzi do egzaminu pięć, siedem razy i dla świętego spokoju egzaminator zadaje mu w kółko te same pytania.

- Jakieś 10 procent owych wielokrotnie podchodzących w końcu się nauczy. Pozostałym 90 procentom trzeba po prostu odpuścić i zaliczyć egzamin niezależnie od ogromu ignorancji. Oburzające? Takie są realia. Proszę porównać liczbę zaczynających studia z liczbą tych, którzy je kończą. Kończą prawie wszyscy. No to albo mamy naród złożony w połowie z intelektualistów, albo nasze studia zeszły do poziomu przedwojennej szkoły podstawowej – komentuje adiunkt z krakowskiego uniwersytetu dorabiający w szkole prywatnej w innym małopolskim mieście.

Dwa światy: publiczne kontra prywatne

Zjawisko dalszego obniżania poziomu wymagań, a co za tym idzie - jakości kształcenia, opisane szeroko w raporcie Najwyższej Izby Kontroli, wedle obserwacji nauczycieli akademickich od paru lat się nasila, a to dlatego, że od rekordowego jak dotąd w dziejach Polski roku 2005/2006, gdy na wszystkich uczelniach mieliśmy dokładnie 1 953 832 słuchaczy, populacja studentów maleje. Jest tak z powodów demograficznych – roczniki urodzone pod koniec XX oraz w XXI wieku są zdecydowanie mniej liczebne od poprzednich; ponadto starsi obywatele, którzy postanowili w latach 90. uzupełnić wykształcenie (w niektórych profesjach wręcz wymuszono to ustawami lub rozporządzeniami), w większości zdążyli to już zrobić i opuścili mury uczelni. W rezultacie na początku mijającej dekady liczba studentów spadła poniżej 1,85 mln, a w jej połowie – poniżej 1,5 mln. W roku 2018/19 studiowało już tylko 1,23 mln osób.

Oznacza to, że istniejące uczelnie coraz ostrzej konkurują o coraz mniej licznych słuchaczy. W przypadku dużych, renomowanych szkół publicznych nie stanowi to większego problemu, bo cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem; teraz na fali są zwłaszcza uczelnie techniczne, jak AGH i Politechnika Krakowska. Dużo gorzej mają małe i średnie uczelnie niepubliczne, zwłaszcza te działające w dużych miastach, jak Kraków. Jeszcze dekadę temu było ich w Polsce blisko 400, teraz ok. 250. Ponieważ, z powodu niżu, uczelnie publiczne (których jest obecnie 130 i ta liczba od pewnego czasu rośnie), w tym uniwersytety, zasadniczo obniżyły wymogi, tysiące młodych ludzi doszło do wniosku, że nie ma sensu płacić za coś, co można mieć za darmo. By się dostać na niektóre kierunki, wystarczy zdać maturę – na 30 procent, bo nie obowiązują żadne progi punktowe, tylko limity miejsc. Które można ewentualnie zwiększyć.

Wprawdzie jedna z kluczowych zmian wprowadzonych przez wicepremiera Jarosława Gowina, ministra nauki i szkolnictwa wyższego, motywuje uczelnie do ograniczenia liczby studentów – jeśli na jednego wykładowcę przypada więcej niż 13 słuchaczy, państwowa dotacja maleje - ale w praktyce dotyczy to wyłącznie szkół publicznych. NIK zauważa, że reforma ta uratowała przed upadkiem część szkół niepublicznych: przejęły one „nadwyżkę”, która nie zmieściła się w murach państwowych uczelni.

Adiunkt z krakowskiego uniwersytetu dorabiający w uczelni prywatnej: - Poziom tych ludzi jest przeważnie dramatycznie niski. Z drugiej strony – szkoły istnieją wyłącznie dzięki temu, że ci ludzie chcą się kształcić, a ściślej – zapłacić za dyplom. W efekcie pojawiło się wyraźne oczekiwanie właścicieli szkoły, żeby studenta przepchnąć za wszelką cenę, bo jak on skończy licencjat, to a nuż pójdzie na magisterkę – co oznacza pieniądze. Na uniwerku zjawisko to występuje w wersji soft: studenci, którzy reprezentują generalnie wyższy poziom, wiedzą, że jak zawalą jakiś przedmiot na studiach stacjonarnych to mogą się zapisać na niestacjonarne, gdzie zapłacą – i zaliczą. Pecunia non olet.

Dr hab., ekonomista: - Formalnie wymagania wobec niestacjonarnych są identyczne jak wobec stacjonarnych. Liczba godzin jest o jakieś 40 proc. mniejsza, więc w teorii student musi więcej pracować w domu. Ale ja notorycznie od studentów słyszę, że nie mają czasu, bo przecież pracują zawodowo. Na egzaminie ja mam od takiego kogoś wymagać tyle samo, co od stacjonarnego. Ale jak będę wymagał tyle samo, to prawie nikt nie zda. I będę miał problem, bo to moja wina. Źle nauczam (Boże, nikt już nie pamięta, że studia to w 90 proc. praca studenta nad samym sobą!). Co gorsza – ja zniechęcam kolejnych kandydatów. Bo w miasto idzie fama, że tu jest za trudno.

Dr hab. zastrzega, że na publicznych uczelniach jest i tak zdecydowanie lepiej niż w większości prywatnych, gdzie – wedle jego obserwacji - „jakość kształcenia postrzegana jest jako główne zagrożenie dla biznesu” i gdzie wykładowcy są de facto niewolnikami właścicieli uczelni, zainteresowanych wyłącznie skalą naboru i populacją zdających, przekładającą się na czysty zysk.

- Oczywiście, jest kilka uczelni prywatnych reprezentujących bardzo wysoki poziom. Ale to raczej wyjątki od reguły – podkreśla dr hab.

Adiunkt z uniwersytetu: - Na państwowej uczelni mamy przynajmniej ustawowe minima i podwyżki płac, no i nikt specjalnie mnie nie ściga, jeśli chcę wymusić na studentach poziom, o co zresztą łatwiej, bo jakość młodzieży lepsza. W prywatnej szkole zarobki są śmieszne, na poziomie sprzątaczki w Biedronce, z uwagi na ogromną podaż ludzi z doktoratami. A wymagania żadne. Właściciel zaproponował ostatnio, żebyśmy wszyscy nagrali swe wykłady, a on nam za nie zapłaci – tysiąc złotych za sztukę. Potem umieści w sieci i to się będzie nazywało e-learning. Student zaliczy w ten sposób większość zajęć. To może od razu zacznijmy sprzedawać te dyplomy w kasie pod dziekanatem. Sorry, przecież my już to robimy!

Dwa światy: techniczne kontra humanistyczne

Drugie istotne zastrzeżenie doktora hab. dotyczy rodzaju uczelni: techniczne, jak Akademia Górniczo-Hutnicza i Politechnika Krakowska, oraz medyczne „i może jeszcze artystyczne”, stanowią jakby odrębny świat. Dotyczy to również niektórych kierunków (technicznych oraz np. prawa) na UJ, a także na Uniwersytecie Rolniczym.

- W pewnych dziedzinach, jak architektura, informatyka czy medycyna, po prostu nie da się zaniżyć wymagań, bo kiedyś dojdzie do katastrofy budowlanej, sieć nie zadziała, albo pacjent umrze. Ale zarządzanie? Bezpieczeństwo publiczne? Pedagogika? Tu można… dużo. A nawet trzeba - uważa profesor-humanista. I wyjaśnia, że na kierunki techniczne idzie generalnie młodzież reprezentująca przyzwoity poziom, przynajmniej w naukach ścisłych (choć od profesorów AGH słyszymy, że wielu adeptów informatyki trzeba uczyć matematycznych podstaw), a w dodatku konkurencja na najbardziej prestiżowe kierunki jest mordercza (kilkunastu kandydatów na miejsce), co pozwala trzymać poziom.

Potwierdzają to dane o ostatnim naborze na czołowe krakowskie uczelnie techniczne: zgłosiło się na nie więcej kandydatów niż poprzednio i to mimo podwyższenia progów punktowych.

- Tymczasem na większość kierunków humanistycznych i ekonomicznych aplikują zarówno intelektualne perły (erudyci, zwycięzcy olimpiad, a nawet twórcy), jak i wieprze. Przy czym wieprzy jest tysiąc razy więcej niż pereł. I – żeby była jasność – wszystko, a przynajmniej trzy czwarte uczelni, kręci się dzięki wieprzom – uzupełnia dr hab.

Wszyscy moi rozmówcy są zgodni, że wynika to z celowego umasowienia kształcenia ogólnego i wyższego, do jakiego doszło w Polsce na przełomie XX i XXI wieku po wprowadzeniu tzw. reformy Handkego. Oficjalnie chodziło o to, by jak najwięcej Polaków zrobiło maturę i zdobyło dyplom wyższej uczelni. Efekt okazał się piorunujący: po pięciu latach od wprowadzenia reformy maturę zdawało 80 procent młodych Polaków, z czego większość szło potem na studia. W niedawnym wywiadzie dla Dziennika Polskiego twórca owej reformy, prof. Mirosław Handke z krakowskiej AGH, przyznał, że jego samego zaskoczyła ta erupcja skolaryzacji.
Okupiona, jak dodał, wyraźnym obniżeniem wymagań, głównie za sprawą zmian wprowadzonych przez kolejnych ministrów edukacji.

- Próg zdawalności na maturze wynosi 30 procent, a studia może skończyć praktycznie każdy, kto do czasu obrony dyplomu nie wpadnie pod tramwaj – ironizuje profesor-humanista.

Problem w tym, że dramatycznie niedofinansowane przez państwo wyższe uczelnie – nakłady na naukę są w Polsce są, na tle państw rozwiniętych, a nawet Czech i Słowacji, śmiesznie niskie – muszą szukać pieniędzy gdzie indziej. Szkoły techniczne i ekonomiczne znajdują naturalnych partnerów w biznesie, szeroko pojęta humanistyka ma o wiele gorzej. Przez lata ratowała się środkami z unijnych grantów – i wpływami z dydaktyki, zależnymi od liczby przyjętych studentów. Prowadziło to do – opisanych także przez NIK – patologii: na jednego wykładowcę przypadało nawet kilkuset słuchaczy; jak w takich realiach myśleć o indywidualnym podejściu? Z drugiej strony – nie da się tego zmienić z dnia na dzień, bo uczelnie uzależniły się od tych pieniędzy…

Od elity intelektualnej do...?

Przed II wojną światową wyższe uczelnie kończyło kilka promili Polaków, u schyłku PRL - kilka procent. Dzisiaj dyplomy – od licencjata w górę – zdobywa ponad połowa młodej populacji.

Dr hab., ekonomista: - Jedną czwartą, a może nawet jedną trzecią dyplomów w Polsce zwyczajnie się kupuje, niczym lody na patyku. Z moich obserwacji wynika, że podczas prac nad tzw. reformą Gowina największy bój stoczono nie o jakość badań naukowych, lecz o to, by w kształceniu studentów wszystko zostało po staremu - i te lody można było dalej na uczelniach kręcić, nie zważając na poziom. Reforma wymusza wprawdzie pewne zmiany, ale przeważa opinia, że „przetrącono jej kręgosłup”.

Adiunkt, specjalista od pedagogiki i metodyki (z doktoratem nauk społecznych) z krakowskiego uniwersytetu: - Co najbardziej wpływa na ocenę mojej pracy? W 80 proc. - publikacje. W 15 procentach – aktywność organizacyjna (czyli to, że umiem wyręczyć w biurokracji panie z dziekanatu). W 5 procentach – osiągnięcia dydaktyczne (jakość kształcenia, przygotowanie do ćwiczeń i wykładów, wyniki studentów, oceny studentów, ich dalsza kariera). A jak to się ma do obciążenia pracą? Zajęcia dydaktyczne pochłaniają 80 procent mego czasu, biurokracja 15 proc., a na publikacje zostaje 5 procent.

Dr hab.: - Widać wyraźnie, że poprawa jakości dydaktyki nie była celem reformy. W tym obszarze mieliśmy do czynienia z silnym lobbingiem szkół niepublicznych i części publicznych, zwłaszcza zawodowych, by wszystko zostało po staremu. Czyli żeby nie daj Boże nie zrazić „nadmiernymi wymaganiami” potencjalnych studentów. Paradoksalnie owi studenci są jakby dodatkiem do polskiej nauki. W czasie prac i debat nad reformą mówiono o nich zaskakująco mało. Sto razy więcej czasu poświęcono np. kwestii współpracy uczelni z biznesem.

Z analiz ministerstwa pracy oraz wojewódzkich i powiatowych pośredniaków wynika, że wykształcenie wyższe daje nadal statystycznie większe szanse znalezienia satysfakcjonującego i przyzwoicie płatnego zajęcia niż średnie czy gimnazjalne, o podstawowym nie wspominając. Jeśli się jednak bliżej przyjrzeć tym danym, to wyziera z nich coraz wyraźniejszy podział na absolwentów uczelni technicznych i całą resztę.

Popularna ELA, czyli ogólnopolski system badania ekonomicznych losów absolwentów, obrazuje m.in. poziom zarobków niedługo po uzyskaniu dyplomu oraz to, czy dany absolwent ma pracę, prowadzi firmę, jest bezrobotny, albo np. wychowuje dzieci. Z ostatnich dostępnych danych, dotyczących absolwentów z 2017 r., wynika, że świeżo upieczeni licencjaci po studiach humanistycznych (wśród których aż 75 proc. stanowiły kobiety) zarabiają średnio 2449 zł brutto – co stanowi niecałe 60 proc. średnich zarobków w ich miejscu zamieszkania; przy tym nieco wyższe (3,1 tys. zł) są zarobki tych, którzy już wcześniej gdzieś pracowali lub prowadzili firmę, niż tych, którzy nie mieli wcześniej zawodowych, ani biznesowych doświadczeń (ci zarabiają średnio 1,9 tys. zł, czyli poniżej ustawowej płacy minimalnej!).

Trochę lepiej wygląda to wśród absolwentów studiów humanistycznych z dyplomem magistra (średnia doświadczonych to ponad 3,4 tys. zł, a nowicjuszy – 2,3 tys. zł). Przy czym nie ma specjalnych różnic miedzy np. socjologami, filozofami, filologami i prawnikami.

Wszystko zmienia się, jeśli zajrzymy do kieszeni absolwentów szkół technicznych – średnia wynosi tu blisko 4 tys. zł, zaś wśród osób z wcześniejszym doświadczeniem zawodowym – prawie 5 tys. zł. Głębsze analizy pokazują, że wiele zależy od uczelni – np. po AGH zarabia się generalnie więcej niż po Politechnice Krakowskiej, przy czym w obu przypadkach pensje absolwentów z doświadczeniem (czyli w 90 proc. po studiach niestacjonarnych, służących podniesieniu kwalifikacji) są wyraźnie wyższe od średniej płacy pozostałych, a także od przeciętnego wynagrodzenia w ich miejscu zamieszkania.

Tymczasem np. po Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Nowy Sączu średnia wynosi niespełna 2,4 tys. (absolwentów doświadczonych – 3,1, niedoświadczonych – 1,8 tys. zł), czyli znacznie mniej od przeciętnego wynagrodzenia w tym mieście. Przy takich dochodach trudno aspirować do elity. Tym bardziej, że opisanemu wyżej obniżeniu wymogów i umasowieniu dyplomów towarzyszą głębokie zmiany w postrzeganiu ludzi formalnie wykształconych przez otoczenie – i przez nich samych.

Profesor-humanista: - Mówiąc w skrócie, jeszcze ćwierć wieku temu dyplom magistra do czegoś zobowiązywał, wiązał się z pewną aktywnością w dziedzinie np. kultury, czytaniem gazet i książek, chodzeniem do kina (i to raczej na Felliniego niż „Transformers”), teatru… Oraz umiejętnością wysławiania, poprawnego pisania. Dziś w zasadzie nie zobowiązuje do niczego. Część moich studentów, na czołowej państwowej uczelni, dziwi się, że nie znam bohaterek serialu „Królowe życia”. Ponoć to jest „niezła beka”. Jestem upośledzony również dlatego, że nie śledzę wnikliwie losów „Zniewolonej”. Za to 90 proc. moich studentów nie słyszało o Czechowie i Allenie.

Dr hab., ekonomista: - Pora zadać sobie pytanie, czy to źle. I kto tu ma braki. Elitarny profesor czy reprezentanci tej „nowowykształconej” masy. Jak zwykle, zdecyduje o tym rynek.

Reforma Gowina: krok w dobrym kierunku, ale…

Zapytaliśmy władze czołowych krakowskich uczelni o jakość kształcenia na studiach stacjonarnych i niestacjonarnych oraz o to, czy reforma Gowina daje szansę na poprawę opisanej wyżej (oraz w raporcie NIK) sytuacji. W kontekście powyższych obserwacji ciekawe wydaje się to, że odpowiedzi uzyskaliśmy wyłącznie z uczelni technicznych, których ów problem dotyczy w najmniejszym stopniu…

Generalnie rektorzy chwalą możliwości stwarzane uczelniom przez nowe przepisy. Równocześnie zwracają uwagę na mnóstwo niewiadomych oraz innych "ale". Najprecyzyjniej wyraża to profesor Sylwester Tabor, prorektor ds. dydaktycznych i studenckich Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie:

Założenia reformy są stosunkowo proste, jednak jak zwykle – w praktyce trudne do realizacji. Przecież najlepszy absolwent ta taki, który posiada wiedzę i umiejętności praktyczne umożliwiające rozwiązywanie złożonych problemów, a te dotyczą zwykle kilku dyscyplin i wymagają kompetencji, które dotyczą zarówno kształcenia ogólnoakademickiego, jak i praktycznego. Takie kształcenie jest możliwe tylko wówczas, gdy wysokie wymagania postawimy w stosunku do:

Założenia te nie są odkrywcze. Jednak wydaje się, że przynajmniej w tym pierwszym i drugim aspekcie reforma Gowina stwarza możliwości do ciągłego podnoszenia poziomu jakości kształcenia. Daje władzom Uczelni możliwość zastosowania narzędzi i określenia kryteriów, dzięki którym przeprowadzona zostanie właściwa selekcja. Jak zwykle, w naszych warunkach, aspekt trzeci może wszystko zniweczyć.

Czyli wracamy do nakładów na naukę i szkolnictwo wyższe, które są w Polsce rażąco niskie. Tym roku nauka otrzyma niecałe 10 mld zł (w tym 8 mld zł z budżetu, a resztę z grantów Unii Europejskiej), zaś na szkolnictwo wyższe - ok. 18 mld zł. To w sumie mniej niż wyniesie koszt programu Rodzina 500 plus.

Zbigniew Bartuś

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.