Majka Lisińska-Kozioł

Prof. Tadeusiewicz: Mogło mi nie wystarczyć na bułkę, ale na kwiaty dla dziewczyny pieniądze miałem

Prof. Tadeusiewicz mówi, że wnuczki to wartość dodana. Na zdjęciu z Beatką Fot. fot. archiwum prywatne Prof. Tadeusiewicz mówi, że wnuczki to wartość dodana. Na zdjęciu z Beatką
Majka Lisińska-Kozioł

W wielu zadaniach, które są kulturowo przypisane paniom, roboty mogłyby je zastąpić. I tak się stanie. W naszym domu nigdy jednak nie było podziału na role męskie i kobiece. Jeśli trzeba było, prałem i prasowałem, a żona przybijała gwoździe - wspomina przed Dniem Kobiet prof. Ryszard Tadeusiewicz, znany automatyk i informatyk.

- O żonie ciepło opowiadał Pan wiele razy. Zbliża się Dzień Kobiet, więc jest okazja, by tamtą opowieść przypomnieć.

- Z perspektywy z górą pięćdziesięciu lat, które spędziliśmy razem, mogę powiedzieć, że miałem szczęście, bo spotkałem kobietę wyjątkową pod wieloma względami. Zwróciłem na nią uwagę już pierwszego dnia na uczelni. Po maturze przyjechałem do Krakowa z Myślenic, gdzie kończyłem liceum. To była szkoła na wskroś humanistyczna, stąd pewnie moja wrażliwość na piękno. Do dziś czytuję klasyków Antyku w oryginale. Ale prawdę mówiąc od zawsze marzyłem, że zostanę inżynierem. Byłem więc szczęśliwy, gdy dostałem się na AGH. No, a żonę, wtedy jeszcze nie żonę, dostrzegłem zaraz po wejściu do uczelnianego gmachu; siedziała na ławeczce, coś czytała. Wpadła mi w oko i w serce.

- Jakie ma zalety kobieta Pana życia?

- Zawsze potrafiła dopasować się do tego, co oboje uważaliśmy w danym momencie za ważne. Rozumiała, że pociąga mnie kariera naukowa, choć to wiązało się z dużymi wyrzeczeniami finansowymi. Wówczas młodzi naukowcy mało zarabiali. Nawet moje stypendium, które dostawałem za doskonałe wyniki czasie studiów, było wyższe niż potem pensja asystencka. Żona akurat zaczęła pracować w cegielni, w charakterze inżyniera. Na AGH ukończyła wydział technologiczny, ceramiczny. Szybko awansowała na stanowisko kierownicze i co tu dużo mówić, długi czas byłem na utrzymaniu Małgosi. Dzięki niej mogłem pozwalać sobie na różne naukowe ekstrawagancje.

- Na przykład?

- Zawsze chciałem się zajmować biocybernetyką i inżynierią biomedyczną. To wywoływało na uczelni spore kontrowersje. Dziekan mówił nawet, że kaktus mu na dłoni wyrośnie, jeśli tu, na AGH, będziemy się zajmować takimi bzdurami. Tymczasem budynek, w którym dziś rozmawiamy, to wydział inżynierii biomedycznej. Jednak nie ma co ukrywać, że początki były trudne. Miałem ambicje, a w dodatku nie chciałem się podporządkować ówczesnym regułom i zarabiać na opracowaniach dla hut, fabryk czy kopalni. To by mnie rozpraszało, a ja miałem w głowie inżynierię biomedyczną i związaną z nią biocybernetykę.

- Nie tylko uczelnią człowiek żyje…

- Fakt, dlatego dziś jestem na przykład żeglarzem morskim, ale kiedyś moim marzeniem były nawet mniejsze akweny. Z naszych skromnych funduszy kupiliśmy kajak i przepłynęliśmy z żoną większość polskich rzek, dotarliśmy do wielu urokliwych zakątków. Małgosia - przynajmniej tak mi się wydaje - uważała moje marzenia za coś ważnego i pomagała mi je realizować. Potrafiła czerpać radość także z tego, co robiliśmy i wymyślaliśmy wspólnie.

- Słyszałam, że nietypowo jak na tamten czas urządziliście Państwo pierwsze własne mieszkanie.

- Gdy je dostaliśmy, po wegetacji w domku, gdzie zimą w miednicy zamarzała woda, byliśmy przeszczęśliwi. Wymyśliliśmy sobie, że nie będzie to blokowa, betonowa klatka, ale nasz pałac i powlekliśmy ściany w sypialni tkaniną. Robiły wrażenie. Za to z malutkiego kibelka zrobiliśmy… sławojkę. Wykleiliśmy ściany tapetą imitującą deski, dołożyliśmy pod sufitem skośny daszek, na którym trzymało się zapasy papieru toaletowego. To drobiażdżki, ale nawet takie pomysły realizowaliśmy razem i dobrze się przy tym bawiliśmy.

- A teraz?

- Umiemy się dogadywać, rozmawiamy na wiele tematów, spełniamy swoje marzenia. Obecnie częściej bywa tak, że żona czegoś pragnie i ja się do tych pragnień odnoszę z aprobatą. Na przykład zbrzydło jej mieszkanie w bloku, chciała się przenieść za miasto. Kupiliśmy kawałek ziemi w Burowie, za Balicami. Zbudowaliśmy domek. Żona zaaranżowała ogród, wcześniej pilnowała budowy, przygarniamy koty. Mają własną ocieplaną rezydencję z legowiskami i całodziennym wiktem. Żona jest szczęśliwa. Coś, co było jej marzeniem, zostało zrealizowane przez nas wspólnie.

- Takie uzupełnianie się i wzajemny szacunek kobiety i mężczyzny ma znaczenie?

- Myślę, że fundamentalne. Ważna jest otwartość na potrzeby drugiej osoby. A my potrafimy docenić nawzajem to, że jeżeli jednemu z nas na czymś zależy, to ten drugi pierwszego wspiera. Sprawdza się zasada: robimy coś wspólnie, bo ty tego chcesz.

- A córka? Kobieta dla każdego taty specjalna?

- Pojawiła się bardzo późno. Lekarze zresztą nawet orzekli, że dzieci nie będziemy mieć, a tymczasem niespodzianka. Joasia urodziła się w 1979 roku.

- Wiedzieliście Państwo, że będzie dziewczynka?

- Właśnie, że nie! Rodzina i znajomi prorokowali, że na świat przyjdzie syn, więc przyzwyczailiśmy się do tej myśli. Mieliśmy nawet imię dla niego. Wyznaczonego dnia zawiozłem żonę autobusem do szpitala, wróciłem do domu i czekałem na wieści. W końcu nie wytrzymałem i zadzwoniłem na oddział. „Ma pan córkę” - krzyknęła do słuchawki położna, a ja na to: „Niemożliwe, mam mieć syna”. Ale córeczkę pokochałem od pierwszego wejrzenia. Była taka maleńka, główkę miała wielkości pomarańczy. Nie mogłem oderwać od niej oczu, zwłaszcza że była do mnie bardzo podobna. Wpatrywałem się w jej buzię i miałem wrażenie, że widzę swoją, tylko pomniejszoną twarz.

- A potem poszedł Pan Profesor do pracy?

- Skądże. Żona była słaba po porodzie, więc przewijałem małą, kąpałem. Prałem pieluchy, prasowałem ubranka. Z czasem moim zadaniem stała się wieczorna lektura. Kładłem się pod łóżeczkiem Joasi i na głos czytałem jej książki jedna po drugiej. A, że była niejadkiem, więc żeby ją czymś zająć podczas karmienia, opowiadałem bajki. Zasada była taka, że ramy tej bajki były przez córkę definiowane. Mówiła, na przykład, że ma być bajka o lewku i tygrysku, ale musi też występować w niej pies Szarik z „Czterech pancernych” i chiński cesarz. Musiałem to szybko jakoś zgrabnie połączyć.

- Córka była spełnieniem marzeń, kimś kto miałby kontynuować jego dzieło, na przykład naukowe?

- Nigdy jej niczego nie narzucaliśmy. Już w szkole podstawowej chciała być lekarzem i tak się stało. Nie odwodziliśmy jej od tych marzeń, choć wiedziałem, że studia medyczne są wymagające i trudne. Sam zaliczyłem trzy lata na medycynie. Gdy wracała umordowana z prosektorium i narzekała, że ledwie żyje - mówiłem: „Asiątko, sama sobie te studia wybrałaś”.

- Zaskakujące momenty w życiu taty i córki?

- Zadziwiające są raczej toczące się nieustannie procesy. Trzeba się godzić z tym, że dziecko, któremu się czytało bajki i prowadziło za rękę, dorasta, zaczyna dokonywać samodzielnych wyborów, staje się autonomicznym człowiekiem. Pewnie dlatego, gdy obok córki zaczęli się pojawiać pierwsi chłopcy, miałem mieszane uczucia. Inna rzecz, że ci pierwsi byli raczej egzotyczni. Uspokoiłem się, gdy znalazła obecnego męża.

- Też się poznali na uczelni?

- A właśnie, że nie. Oboje lubią RPG (z ang. role-playing game), to taka gra towarzyska, nieraz zwana grą wyobraźni, potocznie erpegiem lub rolplejem. Oparta jest na narracji, w której gracze wcielają się w role fikcyjnych postaci. Cała rozgrywka toczy się zazwyczaj w fikcyjnym świecie, istniejącym tylko w wyobraźni grających. Jej celem na ogół jest rozegranie gry według zaplanowanego scenariusza i osiągnięcie umownie określonych lub indywidualnych celów, przy zachowaniu wybranego zestawu reguł, zwanego mechaniką gry. Nie bardzo to do mnie przemawiało, ale i Joasia, i jej mąż byli RPG zafascynowani.

- Potem pojawiły się wnuczki. Całkiem Pana zawojowały?

- Nie całkiem, ale zajmują sporo miejsca w moim życiu. I wiem dziś, że są zupełnie inną wartością niż córka.

- Jaką?

- Można powiedzieć: dodaną. Zmuszają mnie do wysiłku intelektualnego zupełnie innego niż ten, którego wymaga ode mnie praca naukowa na uczelni. Beatka ma dwanaście lat i już wchodzi w taki trochę zwariowany czas nastolatki, a Justynka trzy; można już sobie z nią pogadać, ale trzeba być w tej rozmowie uważnym, bo potrafi nawet dziadka zapędzić w kozi róg.

- Włączał się Pan w ich wychowywanie od małego?

- Z Beatką kontakt był początkowo trudny, bo oboje mamy temperament, więc iskrzyło. Ale teraz dobrze się dogadujemy i często razem wyjeżdżamy; ostatnio byliśmy we trójkę w Południowej Afryce. Młodsza wnusia - Justynka - ma trzy latka. Jest inna niż Beatka, dużo spokojniejsza, skupiona. Dziewczynki mają też dobry kontakt ze sobą mimo dziesięciu lat różnicy wieku.

- Żona, córka, wnuczki - otaczają Pana Profesora kobiety. I co?

- Jestem bardzo szczęśliwy, że mam wokół siebie tyle bliskich mi pań.

- Można o tych Pana kobietach powiedzieć, że są idealne?

- Myślę, że by się bardzo zdziwiły, wszystkie razem i każda z osobna, gdybym powiedział, że są kobietami idealnymi. Ideałów nie ma.

- Za parę dni będzie za to Dzień Kobiet. Lubi Pan to babskie święto?

- Bardzo. Po pierwsze dlatego, że uważam, iż nigdy dość okazywania kobietom życzliwości, sympatii. Jeżeli jest po temu dodatkowa okazja, w postaci tego dnia, to znakomicie. Na co dzień często nie starcza na to czasu. Nie każdego dnia się wraca z bukietem kwiatów do domu. Dzień Kobiet daje po temu sposobność. Z tym, że bukiet jest tylko podkreśleniem szacunku do kobiet, który powinno się okazywać codziennie i w domu, i w pracy. Kwiaty nie mają go zastąpić.

- Więc będzie bukiet?

- Dla żony tak. Pamiętam, że w czasach studenckich, kiedy to biednie żyłem, mogło mi nie starczyć na bułkę, ale na kwiatki dla dziewczyny miałem zawsze. Córka i wnuczki mają swojego mężczyznę, który umili im dzień 8 marca.

- Czy robot kobieta to daleka przyszłość?

- W wielu zadaniach, które są kulturowo przypisane paniom, roboty mogłyby je zastąpić - i pewnie tak będzie koniec końców. Natomiast w naszym domu nigdy nie było podziału na role męskie i kobiece. Jeśli było trzeba, prałem i prasowałem, a innym razem żona przybijała gwoździe. Każdy robił, co mógł. Robota kobiety więc nie chciałbym, za to takiego, który wyręczałby i żonę, i męża w pewnych czynnościach - jak najbardziej.

- Jak Pan sądzi, powstanie kiedyś matematyczny wzór na kobietę idealną?

- Mam nadzieję, że nie. Dla mnie, jako mężczyzny, wartością jest różnorodność kobiet. Gdyby były takie same, zunifikowane, świat byłby nudny.

***

Ryszard Tadeusiewicz (ur. 5 maja 1947 w Środzie Śląskiej) - polski automatyk i informatyk, profesor nauk technicznych, trzykrotny rektor Akademii Górniczo-Hutniczej.

Specjalizuje się w zagadnieniach z zakresu informatyki, automatyki i robotyki, biocybernetyki i inżynierii biomedycznej. Od 1971 związany z Katedrą Automatyki AGH.

Promotor licznych rozpraw doktorskich, recenzent ponad 600 wniosków awansowych (rozpraw doktorskich, wniosków habilitacyjnych i profesorskich). Uzyskiwał członkostwo w różnych organizacjach krajowych i zagranicznych, m.in. w Polskiej Akademii Nauk, Akademii Inżynierskiej w Polsce, Europejskiej Akademii Nauki, Polskiej Akademii Umiejętności, Polskim Towarzystwie Informatycznym (członek honorowy), radzie naukowej Collegium Invisibile. Został także członkiem Społecznego Komitetu Odnowy Zabytków Krakowa

Majka Lisińska-Kozioł

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.