Paweł Mąciwoda, jedyny Polak w Scorpions. Jest basistą legendarnego zespołu od 15 lat

Czytaj dalej
Fot. materiały prasowe/Prestige MJM
Ola Szatan

Paweł Mąciwoda, jedyny Polak w Scorpions. Jest basistą legendarnego zespołu od 15 lat

Ola Szatan

Paweł Mąciwoda Scorpions. 15 lat miał, gdy ojciec podarował mu gitarę. Dzięki talentowi i uporowi trafił na szczyt. 21 lipca grupa Scorpions wystąpi w Arenie Gliwice.

Urodził się w Krakowie, ale przez większą część życia mieszkał w Wieliczce, gdzie był jego rodzinny dom.

- Dzieciństwo miałem wyborne - odrapane kolana, wielicką paczkę kolegów, z którymi grywałem w kapsle i w piłkę - mówi Paweł Mąciwoda.

Pasją do muzyki zaraził go ojciec, również basista, który do 1972 roku grał z krakowskim zespołem jazzowym Laboratorium.
- Gdy ojciec podarował mi gitarę basową, miałem zaledwie 15 lat. Pokazał mi pierwsze riffy, zafascynowałem się tym instrumentem i spędzałem wiele godzin, ucząc się. Pierwsze kroki muzyczne skierowałem do Domu Kultury w Wieliczce, który jest nadal aktywny. Tam udostępniano nam sprzęt, wzmacniacze, mogliśmy grać do woli - wspomina muzyk.

Na początku nie wszyscy byli jednak zadowoleni z wyboru Pawła. Nie brakowało głosów, by „zajął się poważnym zawodem”.
- Babcia i mama były przeciwko mojemu muzykowaniu, gdyż jazz, nie daj Boże, rock, kojarzył się tylko i wyłącznie ze złym towarzystwem i zejściem na tak zwane manowce - opowiada muzyk.

- Babcia zamykała mi magnetofon na klucz i nie pozwalała słuchać niczego innego oprócz muzyki poważnej i folkowej. Zmieniło się to dopiero wtedy, gdy rodzice zobaczyli mnie podczas występu w telewizji z jazzowym zespołem Walk Away. Od tamtej pory miałem pełne przyzwolenie na rozwijanie swoich muzycznych zainteresowań - podkreśla gitarzysta.

Pierwszy koncert pod wiatą

Gdy pytamy Pawła o jego pierwszy koncert, wymienia 1985 rok. Z uśmiechem wspomina próby z punkrockowym wielickim zespołem, koncert, który zagrali... pod starą wiatą przy ogródkach działkowych.

- Przyszło jakieś pięćdziesiąt osób. Po koncercie wracałem motorynką do domu z basówką na plecach i dodawałem tyle gazu, na ile pozwalał ten dwukołowy cud techniki. Czułem ogromne szczęście, mnóstwo emocji, prawdziwy wiatr we włosach. Wiedziałem już wtedy, że scena jest i będzie moim życiem. Chciałem grać - podkreśla Paweł Mąciwoda.

A co było tym motorem napędowym, że postanowił spróbować swoich sił muzycznych poza Polską?

- Był rok 1986. Wraz z zespołem Little Egoists, jazzowym składem, podróżowałem po Europie Zachodniej. To, co zobaczyłem poza granicami komunistycznej Polski, otworzyło mi oczy na całkiem inny świat. Zobaczyłem inne kolory, inną czystość na ulicach, a powrót do szarej polskiej rzeczywistości był trudny. Miałem zaszczepionego już innego bakcyla. Wiedziałem, że istnieje inne życie - opowiada nam artysta.

Właśnie dla tego „innego życia” w 1990 roku, po koncertach z Urszulą i Jambo, Paweł Mąciwoda postanowił zostać w Stanach Zjednoczonych. I jak mówi, wtedy dopiero zaczęła się „górka”.

- Na miejscu okazało się, że tak zdolnych i wyjątkowych muzyków jak ja, tu, w USA, jest na pęczki, a ja nie za bardzo wyróżniam się z tego tłumu. Musiałem pracować nad sobą, nad rozwojem muzycznym pięciokrotnie więcej niż w kraju. Dzięki temu poznałem niesamowitych artystów, np. Adama Holzmana, Hirama Bullocka - i mogłem z nimi zagrać koncerty - wylicza gitarzysta.

Być jak zespół Rush

Nie kryje, że będąc na emigracji w Stanach Zjednoczonych, miał dobre i złe momenty.

- Oprócz muzyki, która była wyjątkowa, mieszały się tam wszystkie narodowości świata. Pogoń za chlebem, praca niemuzyczna, która nie spełniała moich oczekiwań, powodowała, że złych momentów było więcej - opowiada.

Jedna sytuacja utkwiła mu w pamięci szczególnie. Nowojorskie plakaty „krzyczały”, że w Madison Square Garden zagra zespół Rush. Najwięksi idole Pawła! Musiał znaleźć się na ich koncercie. I szybko znalazł sposób.

- Stanąłem więc na ulicy i grając na gitarze zarobiłem dodatkowe pieniądze na bilet na koncert - wspomina. - To, co się wydarzyło tamtego wieczora, odcisnęło ogromne piętno na mnie i na mojej karierze. Miałem najdalsze miejsca, bilety były bardzo drogie, ale to nie przeszkodziło mi w tym, abym zdecydował, że pewnego dnia i ja stanę tam, gdzie oni. Miałem wtedy może 23 lata. Po 25 latach stanąłem w Madison Square Garden, na najważniejszej scenie świata, jako drugi Polak - pierwszym był Ignacy Jan Paderewski. Był to jeden z najlepszych koncertów w moim życiu - mówi z dumą Paweł Mąciwoda.

A jak trafił do Scorpions?
Artysta przyznaje, że zespół Scorpions nie należał do tych najczęściej przez niego przesłuchiwanych. Był raczej zafascynowany jazzem, bluesem i muzyką progresywną. Jak zatem trafił do jednej z największych legend światowej muzyki? Wybrał się na casting.

- Jadąc na przesłuchanie wiedziałem, że nadchodzi dla mnie nowy okres w życiu. Byłem pewien, że to ja wygram. Gdy w tak popularnych zespołach, jak np. Scorpions, zwalnia się miejsce i szuka się nowego członka zespołu, uruchamiają się znajomości i jest przekazywana wiadomość z ust do ust, na cały świat. Rozsiewa się tak zwane wici. Takie wieści również dotarły do Wojtka Pogorzelskiego, lidera zespołu Oddział Zamknięty. On polecił mnie dalej, wiedział, że spełnię oczekiwania - zdradza Paweł.

Tak się też stało, bo z zespołem Scorpions Paweł Mąciwoda związany jest już od 15 lat. W 2016 roku, po 16 latach od pamiętnego koncertu w ramach „Inwazji Mocy”, który oklaskiwało ponad 700 tysięcy osób, zespół Scorpions ponownie wystąpił w Krakowie. Już z Pawłem Mąciwodą, dla którego było to szczególne wydarzenie.

- Oj, tak, pamiętam ten koncert! Jadąc limuzyną z hotelu w Krakowie, zobaczyłem telebim na Tauron Arena i zdanie: „Paweł. Witaj w domu”. No, muszę przyznać, że żona otarła mi wtedy łzy. Byłem wzruszony, wdzięczny, szczęśliwy, spełniony i dumny. Podczas koncertu i utworu „Wind of Change” fani rozłożyli ogromną flagę biało-czerwoną. To było piękne! I oczywiście znów się wzruszyłem, bo widok narodowych barw jest zawsze dla mnie ujmujący. Nigdy nie zapominam, kim i skąd jestem. Jestem Polakiem - podkreśla muzyk.

Z dużym sentymentem mówi też o samym Krakowie.

- Moje ulubione miejsca to takie, z których widać gwiazdy. Miejsca troszkę odległe od zgiełku i świateł miasta. Staram się żyć blisko ziemi, doceniać to, co daje mi natura. Ważne są dla mnie wielickie ścieżki, patrzę, jak zmienia się moje miasteczko, jak pięknieje. W Krakowie często wracam do Rynku, przechodzę obok „Jaszczurów”, zaglądnę do „Piwnicy pod Baranami”, gdzie miło porozmawiam z krakowskim bardem Leszkiem Wójtowiczem, spotkam krakowskich artystów. Oni mnie znają, byli świadkami mojej kariery, nierockowej, również i moich jazzowych osiągnięć - wylicza.

Prywatnie czuje się bardzo szczęśliwy i spełniony.
­
- Moja „Mąciwodowa”, czyli żona Agnieszka jest moim najlepszym przyjacielem i równym partnerem. Wypracowaliśmy swoim długoletnim stażem nasz system, który sprawdza się i nigdy nas nie zawodzi. Wcześniej tak nie było, spotykałem nieodpowiednie osoby na swojej drodze i nie miałem rodziny - mówi.

- Każdy, kto spotka mnie na swojej drodze, szybko zauważy, że odmiennie niż inni podchodzę do spraw biznesu, muzyki, znajomości. Od wielu lat propaguję trzeźwość, nie piję alkoholu, nie stosuję używek. Moje życie diametralnie się zmieniło. Gdybym w porę nie odebrał sygnałów, które na szczęście szybko odczytałem, prawdopodobnie nie byłoby mnie dziś tutaj. Tworzenie i bycie częścią pięknego Scorpions nauczyło mnie walki fair, słuchania rad prawdziwych przyjaciół, odrzucania tego, co w życiu jest nieważne, i skupiania się na osiąganiu zamierzonych celów - podsumowuje.

Ola Szatan

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.