Od Mokrej do Kocka. Bohaterskie bitwy Kampanii Wrześniowej

Czytaj dalej
Wojciech Rodak

Od Mokrej do Kocka. Bohaterskie bitwy Kampanii Wrześniowej

Wojciech Rodak

W toku przegranej kampanii 1939 r. Wojsko Polskie kilka razy pokazało najeźdźcom, na co stać polskiego żołnierza. Pod Mokrą, Wschową, Wizną, Kałuszynem, Szackiem i Kockiem to przeciwnik krwawił mocniej niż Polacy

Pamiętnego 1 wrześniu 1939 r. wojska III Rzeszy rozpoczęły operację „Fall Weiss”. Na Polskę ruszyło 1,8 mln żołnierzy, mających do dyspozycji 2,8 tys. czołgów, 3 tys. samolotów i 10 tys. dział. Do obrony swego terytorium II Rzeczpospolita wystawiła około miliona żołnierzy korzystających z 880 czołgów, 400 samolotów i 4,3 tys. dział. To podawane w każdym podręczniku do historii zestawienie pokazuje, jak miażdżąca była przewaga niemieckiej machiny wojennej. Mimo to podczas trwającej pięć tygodni kampanii Polacy zdołali kilkakrotnie powstrzymać huraganowe uderzenie blitzkriegu, a nawet przeprowadzić wypad na niemiecką stronę granicy. Sowieci, którzy wbili Polsce „nóż w plecy” 17 września, mieli ułatwione zadanie. Na wschodniej granicy rozlokowano jedynie kilkanaście tysięcy polskich żołnierzy. A mimo to tam również wróg miał okazję przekonać się o skuteczności polskiego oręża. Oto sześć aktów kampanii, w których popisali się żołnierze WP.

Kawaleria bije czołgi

Według niemieckiego planu 4. Dywizja Pancerna, dowodzona przez gen. Georga--Hansa Reinhardta, miała się wbić klinem pomiędzy polskie armie „Łódź” i „Kraków”, a następnie ruszyć drogą katowicką na Warszawę. 15 tys. żołnierzy jednostki dysponowało olbrzymią siłą ognia. Mieli 324 czołgi, 101 samochodów pancernych i motocykli, a także przeszło 40 haubic. Nad ranem 1 września pancerniacy Wehrmachtu ruszyli wykonać swoje zadanie. Około godz. 8 w okolicy Mokrej, wsi w pobliżu Częstochowy, patrol rozpoznawczy niespodziewanie natrafił na polskie linie obronne. Został ostrzelany z dział przeciwpancernych. Niemcy wycofali się, tracąc cztery czołgi.

Marsz 4. Dywizji został powstrzymany przez Wołyńską Brygadę Kawalerii dowodzoną przez płk. Juliana Filipowicza. 8-tysięczny oddział kilkanaście godzin wcześniej został przywieziony pod zachodnią granicę z Kresów. Składał się niemal wyłącznie z konnych, wyposażonych w 128 ckm-ów, 87 karabinów przeciwpancernych, 4 tankietki, 8 samochodów opancerzonych, 15 armat 75 mm i 24 przeciwpancerne działa Boforsa. Te ostatnie ułani rozmieścili na skrzydłach swoich pozycji. Były one doskonale wstrzelone w teren. Niemcy zauważyli to i wezwali wsparcie. Na linie wołyniaków posypał się grad pocisków armatnich. Zbombardowały ich także samoloty.

O godz. 10 pancerniacy Reinhardta znów ruszyli na Polaków. Próbowali ich osaczyć, kierując natarcie na luki w ich pozycjach. Czołgom udało się nawet zrobić wyłom w liniach obrońców, zdobyli też jedno ze stanowisk artylerii, i wtedy na pomoc kawalerzystom przyszedł pociąg pancerny „Śmiały”. Z pobliskiej linii kolejowej otworzył zaporowy ogień do tanków. Niemcy znów musieli się wycofać, zostawiając na polu bitwy kolejnych kilkanaście zniszczonych maszyn oraz wielu rannych i zabitych.

Kolejne szturmy 4. Dywizji, około południa i po godz. 15, także zakończyły się jej porażką. Ułani początkowo oddawali im pole, po czym tak manewrowali swoją artylerią przeciwpancerną, że przeciwnik pod jej celnym ogniem musiał rejterować, tracąc kolejne czołgi i ludzi.

O godz. 18 oddziały Wołyńskiej Brygady Kawalerii zaczęły się powoli wycofywać. 2 września płk Filipowicz otrzymał rozkaz odwrotu na wschód, w okolice Piotrkowa Trybunalskiego.

W czasie starć pod Mokrą wołyniacy odnieśli zwycięstwo. Zgodnie z rozkazem „sypnęli trochę piasku” w mechanizm blitzkriegu, niszcząc przy okazji przeszło 100 pojazdów wroga, w tym kilkadziesiąt czołgów. W walkach padło około 500 żołnierzy Wehrmachtu. Straty kawalerzystów były dużo mniejsze. Pochowali około 200 kolegów i utracili, w wyniku ostrzału lub ucieczki, około 300 koni. Przede wszystkim pokazali, wbrew obiegowym opiniom i niemieckiej propagandzie, że wyposażona w działa przeciwpancerne kawaleria może stawić czoła wojskom pancernym.

Wypad na Wschowę

Polskie założenia obronne z września 1939 r. nie przewidywały podejmowania zasadniczej walki na południowo-zachodnich rubieżach kraju. Rozmieszczone w pasie Rawicz - Leszno - Kościan oddziały Wielkopolskiej Brygady Kawalerii, dowodzonej przez gen. Romana Abrahama, miały za zadanie prowadzenie działań osłonowych, umożliwiających koncentrację pułków Armii „Poznań”. Zrobiły jednak dużo więcej.

1 września Leszno, w którym znajdowały się ważny węzeł kolejowy i koszary, zostało ostrzelane przez hitlerowską artylerię z drugiej strony granicy. Jednocześnie w mieście do akcji wkroczyli niemieccy dywersanci. Przypuścili szturm na garnizon. Szybko zostali spacyfikowani przez żołnierzy 55. Pułku Piechoty i baonu Obrony Narodowej. Kilkunastu zdrajców padło trupem. Kilku sąd polowy skazał na karę śmierci. Poza tym miasto dwukrotnie szturmowały oddziały landwehry i grenzschutzu, ale - napotkawszy silny opór - wycofały się z powrotem za granicę, do Fraustadt (dziś Wschowa).

W tej sytuacji gen. Abraham postanowił 2 września zaatakować przeciwnika na jego terenie. Rozkaz dla grupy wypadowej brzmiał: odrzucić siły nieprzyjaciela i ostrzelać Fraustadt.

Małą ofensywę przygotowano modelowo. Najpierw za granicę, pod Wschowę, przeniknęli kawalerzyści zwiadowcy, którzy nadawali meldunki o ruchach wroga drogą radiową. Z góry teren był lustrowany przez samoloty.

W godzinach przedpołudniowych na zachód ruszyła grupa wypadowa. Jej trzon stanowiła 2. Kompania Leszczyńskiego Pułku Piechoty ktp. Edmunda Lesisza, wspomagana przez pluton artylerii kpt. Ludwika Snitki, pluton ckm i pluton samochodów pancernych. Od południa osłaniać ich miał szwadron czołgów TKS i pluton kolarzy, a od północy - pluton ułanów.

O godz. 16 kompania Lesisza znalazła się po niemieckiej stronie granicy. Najpierw zlikwidowali strażnicę grenzschutzu pod wsią Geyersdorf. Potem polska artyleria zaczęła ostrzeliwać zabudowania tej miejscowości. Wśród znajdujących się tam żołnierzy niemieckich wybuchła panika. Przerodziła się ona w popłoch, gdy ujrzano zbliżające się polskie czołgi rozpoznawcze. Piechota Lesisza, prawie nie napotykając oporu, zajęła wieś i ruszyła dalej na Wschowę. Jednocześnie armaty Snitki zaczęły prowadzić ostrzał miasta. Pociski spadły m.in. na tamtejszy garnizon. Niedługo potem do przedmieść dotarli polscy zwiadowcy. Po krótkiej walce wzięli do niewoli siedmiu niemieckich żołnierzy.

I na tym „ofensywa wschowska” się zakończyła. Po zapadnięciu zmroku gen. Abraham wydał rozkaz wycofania grupy wypadowej w kierunku Leszna. Już po polskiej stronie doszło wtedy do osobliwego incydentu. Powracający żołnierze Lesisza zostali wzięci za wkraczające oddziały Wehrmachtu. W Święciechowie miejscowi Niemcy, wyposażeni we flagi ze swastyką i transparenty, wylegli na ulicę, by ich powitać. W odpowiedzi Polacy aresztowali co bardziej zaangażowanych demonstrantów.

Cała operacja może nie skończyła się strategiczną wiktorią, ale dla ludzi Abrahama miała wielkie znaczenie - ich morale mocno podskoczyło. W następnych bojach września Wielkopolska Brygada Kawalerii wykazała się męstwem i skutecznością. Nie przegrała żadnej bitwy podczas walk odwrotowych w kierunku stolicy. Wreszcie wzięła udział w obronie Warszawy.

Guderian kontra Raginis

Jedna z najbardziej dramatycznych bitew września rozegrała się w okolicach Wizny. Tutaj, nad bagnistym rozlewiskiem Biebrzy i Narwi, w dwudziestoleciu międzywojennym zbudowano rozciągnięte na przestrzeni 10 km umocnienia, w których skład wchodziło siedem lekkich i dwa ciężkie schrony bojowe. Te skromne fortyfikacje miały ryglować jedyną w tamtym rejonie drogę prowadzącą z Łomży do Białegostoku.

We sierpniu 1939 r. odcinek ten obsadzono około 720 żołnierzami i oficerami. Na całe ich uzbrojenie składało się pięć armat 75 mm, 24 ckm-y, 18 rkm-mów i dwie rusznice przeciwpancerne Ur. Załogą odcinka dowodził 31-letni kpt. Władysław Raginis, oficer elitarnego batalionu KOP „Sarny”.

Tym skromnym siłom przyszło zetrzeć się w boju z XIX Korpusem Pancernym dowodzonym przez samego gen. Heinza Guderiana, twórcę doktryny wojny błyskawicznej, który parł z Prus Wschodnich w kierunku Brześcia. Korpus liczył 43 tys. żołnierzy i oficerów. Dysponowali oni 450 czołgami oraz setkami dział i moździerzy. Oczywiście w razie potrzeby mogli też liczyć na wsparcie lotnictwa.

7 września pierwsze niemieckie zagony pancerno-motorowe dotarły pod Wiznę. Po zachodniej stronie Narwi doszło do pierwszych starć. Potem czołgi próbowały przejechać przez most na tej rzece. Wtedy polscy żołnierze wysadzili go, po czym ogniem ckm-ów zlikwidowali wszystkich wehrmachtowców, którzy byli już po drugiej stronie przeprawy we wsi Włochówka.

8 września na umocnione pozycje Polaków spadło prawdziwe morze ognia. Samoloty Luftwaffe trzykrotnie zbombardowały bunkry i pozycje obrońców w Kurpikach, Górze Strękowej i Kiełczynie. Artyleria ostrzeliwała je niemal bez przerwy. Mimo to polscy kanonierzy celnym ogniem zdołali powstrzymać atak Wehrmachtu od strony Biebrzy. Odparto także kolejny szturm na nadnarwieńską Włochówkę. Zabudowania miejscowości doszczętnie spłonęły w wyniku intensywnych walk i ostrzału.

9 września do Wizny przybył gen. Guderian, by osobiście objąć dowodzenie kompromitująco przeciągającym się natarciem. Przerzucił na drugą stronę Narwi wiele czołgów. Za nimi ruszyła piechota. Taktyka Niemców była prosta. Załogi tanków otaczały wykryte schrony, a wtedy piechurzy wdzierali się w głąb polskich pozycji. Saperzy zakładali na betonowe konstrukcje ładunki i obrzucali gniazda ckm granatami, dopóki nie wybili załogi danego schronu. I tak w krwawych walkach unieszkodliwiano kolejne polskie punkty oporu.

10 września bronił się już tylko jeden z nich - na Strękowej Górze. To tutaj przebywał od przeszło pół doby ciężko ranny kpt. Raginis. O godz. 10 pojawił się u niego niemiecki parlamentariusz. Zapowiedział mu, że jeśli nie podda załogi, to wszyscy jego wzięci do niewoli żołnierze zostaną rozstrzelani. Polski oficer wiedział już, że jego ludzie są wycieńczeni walką, że brakuje amunicji i nie ma żadnych perspektyw na przybycie odsieczy. W związku z tym zdecydował się skapitulować. Jednak nie poszedł do niewoli. Gdy ostatni z jego żołnierzy opuścił bunkier, rozerwał się granatem.

Bitwa pod Wizną stała się symbolem bohaterskiej postawy polskich żołnierzy września. Nazwa się ją polskimi Termopilami. Jak najbardziej trafnie - szacuje się, że tę batalię ze 720 przeżyło co najwyżej stu.

Nocna szarża

10 września doborowa 1. Dywizja Piechoty Legionów, dowodzona przez gen. Wincentego Kowalskiego, otrzymała rozkaz przedzierania się z okolic Wyszkowa na Włodawę. Tymczasem na drodze jej odwrotu, w Kałuszynie (około 60 km na wschód od Warszawy), stanęły oddziały niemieckie. Miasteczko obsadził 44. Pułk Piechoty Wehrmachtu. Kocioł, w którym mieli utknąć polscy żołnierze, zabezpieczany był przez wojska pancerne, w tym przez pułk SS-Deutschland dowodzony przez Felixa Steinera - późniejszą legendę „trupich główek”.

W nocy z 11 na 12 września Polacy uderzyli na Kałuszyn. Bitwa zaczęła się od nieporozumienia pomiędzy polskimi dowódcami. Por. Andrzej Żyliński, usłyszawszy rozkaz płk. Stanisława Engela o treści „kawaleria naprzód”, zrozumiał opacznie, że ma ruszyć ze swoim szwadronem do ataku na przedmieście Zawodzie. 85 ułanów przeprowadziło brawurową szarżę na obsadzone przez Niemców zabudowania. Ci byli kompletnie zaskoczeni. Początkowo się wycofali, lecz później zwarli szyki. Wystrzelili rakiety, by oświetlić przedpole, i otworzyli ogień z ckm-ów do polskiej piechoty, która podążała powoli za kawalerią. To jednak ułani Żylińskiego, których na placu boju było już tylko 33, uchwycili przyczółek, z którego Polacy rozpoczęli walkę o kontrolę nad kolejnymi kwartałami miasteczka.

Bitwa toczyła się w dwóch miejscach. Część oddziałów WP obeszła Kałuszyn od północy i uderzyła na wzgórze 194. Było ono niezwykle ważnym punktem, ponieważ Niemcy mogli z niego ostrzeliwać z ckm-ów wszystkie drogi wyjazdowe z miasteczka. Zażarte boje o to wzniesienie trwały do rana. Polacy zdobyli je ostatecznie o poranku, kosztem życia przeszło 200 żołnierzy. Starty Wehrmachtu także były znaczne. Przypadkowymi ofiarami starcia stali się cywile, którzy wpakowali się w wir bitwy, uciekając pobliską drogą z Warszawy na wschód.

Jednakże gros sił obu stron toczyło walki na ulicach miasteczka. Ofensywę Polaków wspierało przeszło 30 dział. Biły one w zabudowania miasta, raz po raz spychając Niemców z kolejnych linii obronnych. W łunach pożarów i świetle rakietnic walczono aż do świtu. Nierzadko dochodziło do starć na bagnety. Około godz. 9 Kałuszyn - a właściwie to, co z niego zostało, czyli 1/10 domów - został zdobyty przez ludzi gen. Kowalskiego. Na spalonym rynku i w jego okolicach walały się ciała żołnierzy Wehrmachtu. Ogółem miało ich zginąć w tej bitwie aż 800. Polskie straty były wysokie, ale prawdopodobnie nie przekroczyły połowy niemieckich. Stąd też starcie pod Kałuszynem uważa się za jedną z najbardziej krwawych bitew kampanii z 1939 r.

1. Dywizja Piechoty Legionów wymknęła się z okrążenia i walczyła dalej do 24 września.

KOP bije Sowietów

23 września gen. Wilhelm Orlik-Rückemann, stojący na czele improwizowanego zgrupowania około 7 tys. żołnierzy KOP, wyruszył z Pińszczyzny na zachód. Podążał w ślad za SGO „Polesie” gen. Kleeberga. Jednak parę dni później natrafił na przeszkodę. Ich dalszy pochód blokowała sowiecka 52. Dywizja Strzelców, która zajęła miasteczko Szack. Była znacznie silniejsza od „kopistów”. Liczyła 13 tys. żołnierzy i miała do dyspozycji batalion czołgów.

Czerwoni wiedzieli o zbliżaniu się w stronę miasta niezidentyfikowanego oddziału polskiego. Uważali, że nie jest on zbyt liczny. Dlatego też 28 września wysłali batalion czołgów, wsparty baonem piechoty, by się rozprawić z Polakami. Tymczasem Rückemann zastawił na Sowietów pułapkę. Na skraju lasu pod Szackiem ustawił działa przeciwpancerne i ckm. Oto jak relacjonował pierwsze chwile bitwy mjr Antoni Żurowski:

Czołg zza zakrętu w Szacku wytacza się na groblę, za nim pokazują się następne. Jeszcze czekajcie - mówią działonowi. Warkot silników wzrasta. Na grobli już długi warkocz czołgów i samochodów pancernych. Jadą, jakby uważali, że na ich widok pęknie nasza linia obrony. W lukach czołgów stoją ich dowódcy. Sądzą, że obrona nasza rozsypie się, a oni będą mogli zbierać krwawe żniwo. Cisza ze strony naszej na pewno ich niepokoi. Przeliczyli się. (…)

Kiedy z Szacka wyjeżdża ostatni, dwunasty czołg oraz samochód ciężarowy załadowany piechotą, a za nim widać doczepioną kuchnią polową (…) działonowi rozkazują »Uwaga, kolejno od czoła do pancerek - ognia!«. Huknęły strzały i prawie równocześnie natychmiast wybuchały kolejno czołgi. Poleciały w powietrze jakieś kawałki, jakieś strzępy i po chwili palą się wszystkie kolejno czołgi. (…) Wylatuje w powietrze jakiś samochód ciężarowy z piechotą. (…) Sowietów ogarnęła panika. (…) Wśród strzelaniny zmieszanej z jękami konających i krzykami rannych sowieckich żołnierzy, płonęły jak pochodnie czołgi, samochody pancerne i ciężarówki.

Sowieci, ci jeszcze żywi, wyskakują z czołgów, rozbiegają się po łące i tylko kilku z nich - oficerowie - stoją posłusznie w pobliżu wraków, położyli pistolety z pasami na ziemi i ręce trzymają do góry. Poddają się. (…)

Jednocześnie nasza piechota ruszyła do ataku tak energicznie, że nie było takiej siły, aby ją zatrzymać.

W południe polska piechota wypiera z Szacka Sowietów. Ci wycofali się w popłochu na północ. Zgrupowanie KOP rusza kolejno tymczasowo otwartą drogą na zachód. Ostatnie polskie oddziały opuszczają niebezpieczny rejon w nocy z 28 na 29 września. Wygraną bitwę wieńczy potyczka baonu KOP „Kleck” z sowieckim rozpoznaniem pancernym. Polacy, wsparci artylerią 75 mm, niszczą kolejnych pięć czołgów wroga.

Bilans bitwy pod Szackiem jest trudny do oszacowania. Kopiści zniszczyli kilkanaście czołgów, nie licząc innych maszyn, i wzięli do niewoli około 300 krasnoarmiejców. Nie wiadomo, ilu Sowietów poległo, ale musiały to być znaczne straty. Liczbę zabitych i rannych w zgrupowaniu KOP oceniano na około stu. Utracono także część sprzętu i taborów. Bitwa ta była jedynym spektakularnym zwycięstwem Polaków z Armią Czerwoną we wrześniu.

Kock

Samodzielna Grupa Operacyjna „Polesie”, improwizowana jednostka WP, liczyła około 20 tys. żołnierzy. Dowodził nią wybitny oficer gen. Franciszek Kleeberg. Zgrupowanie to wędrowało z okolic Brześcia nad Bugiem w kierunku Dęblina. W tamtejszej składnicy uzbrojenia generał zamierzał uzupełnić zapasy amunicji, gdyż te były na wyczerpaniu. Na początku października 1939 r. patrole „Polesia” napotkały w okolicach Kocka awangardę 13. Dywizji Zmotoryzowanej Wehrmachtu. Generał Kleeberg musiał podjąć bitwę, by przedrzeć się dalej.

Przez pierwsze dwa dni Polacy byli w ofensywie. Trzon oddziałów atakujących stanowiło zgrupowanie „Brzoza” dowodzone przez płk. Ottokara Brzozę-Brzezinę. Udało im się zadać Niemcom ciężkie straty, pomimo ich zdecydowanej przewagi ogniowej i sprzętowej. Do niewoli wzięto kilkuset jeńców. Ponadto zniszczono około stu czołgów i pojazdów opancerzonych.

4 października oddziały gen. Kleeberga zaczęły się przegrupowywać i przeszły do obrony zdobytych pozycji. Polacy nie ustąpili pod silnym ogniem artyleryjskim Wehrmachtu.

Tymczasem do sztabu SGO „Polesie” nadszedł meldunek, że od północy zbliża się kolejna niemiecka dywizja zmotoryzowana. By uniknąć walki na dwa fronty, zdecydowano się przeprowadzić zmasowane natarcie na osłabioną 13. Dywizję.

Najcięższe walki 5 października rozegrały się w Woli Gułowskiej i jej okolicach. Uczestniczył w nich Marian Brandys, znany pisarz i reportażysta. Oto jego relacja:

Poczęliśmy biec szeroką tyralierą oficerską - jak naganiacze w myśliwskiej nagonce - potrząsając pistoletami i obłędnie wrzeszcząc. Przestaliśmy się kryć przed kulami. Przestaliśmy w ogóle myśleć. Ogarnięci smokiem bitwy, ogłuszeni hukiem wystrzałów i własnym wrzaskiem - przez pot zalewający oczy widzieliśmy już tylko biały kościół, który mieliśmy zdobyć.

Jak później pisał, ich atak powiódł się. W obawie przed starciem na bagnety Niemcy przenieśli stanowiska swych karabinów maszynowych.

Decydującym momentem walk o wieś był szturm polskiej piechoty, która zaszła Niemców z flanki, od strony lasu. Oto jak relacjonował to starszy ułan Marian Dominiak:

„Widzę ich tak, jakby to było wczoraj, jak wyskoczyli z lasu, długo biegnąc i krzycząc: hura! hura! Ginęli jak muchy w nawale ognia moździerzy i karabinów maszynowych, parli jednak do przodu obok ułanów, aż do zwycięstwa. Niemcy w popłochu wycofali się daleko za klasztor, pozostawiając wielu zabitych i rannych”. Żołnierze Kleeberga triumfowali. Sprzętową przewagę Niemców niwelowali przemyślaną taktyką i bojowym duchem. Tego dnia wypchnęli 13. Dywizję z Charlejowa, Adamowa, Helenowa i Czarnej. Dowódca SGO „Polesie” wiedział, że ma Niemców na widelcu i może rozbić ich w puch. Niestety właśnie wtedy otrzymał meldunek o zupełnym wyczerpaniu się zapasów amunicji.

6 października 1939 r. dowódca SGO „Polesie”, po długich wahaniach, zdecydował się skapitulować.

Kilkanaście tysięcy ostatnich polskich żołnierzy kampanii wrześniowej poddało się na warunkach honorowych. Wszystkim oficerom pozwolono zachować kabury z pistoletami. Dowódcy Wehrmachtu chwalili gen. Kleeberga, mówiąc, że „jego żołnierze walczyli jak Niemcy”.

Wojciech Rodak

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.