Nie zrobiliśmy wszystkiego, by zapobiec zbrodni. Do dzisiaj nie daje mi to spokoju

Czytaj dalej
Łukasz Winczura

Nie zrobiliśmy wszystkiego, by zapobiec zbrodni. Do dzisiaj nie daje mi to spokoju

Łukasz Winczura

Najnowszy monodram pióra Marcina Skóry jest formą rachunku sumienia byłego oficera policji. Na kanwie sprawy miał powstać film, do którego przymierzał się tarnowianin Marcin Wrona.

Sztuka „Ikebana”, którą pan napisał, to podobno dla pana forma autoterapii?

Ustalmy na początku jedną sprawę. Sztuki piszą wielcy. A ja tylko napisałem tekst. Tak, to jest dla mnie zdecydowanie forma autoterapii!

Z powodu?

Z powodu mojej największej porażki zawodowej jako policjanta.

Mówimy o sprawie morderczyni Elżbiety M.?

Ta osoba nie jest godna, żeby jej poświęcać tak wiele czasu. W tej historii ta kobieta jest tylko inspiracją.

Koszmarnej historii z trzema morderstwami w tle.

Uczestniczyłem we wszystkich trzech sprawach. Byłem we wszystkich trzech śmierciach, także tej, kiedy na Falklandach zamordowana została przez nią 8-letnia dziewczynka...

„Pierd...a mną ta historia” - tak scenariusz Marcina Skóry zrecenzował aktor Eryk Lubos


Skąd ten wyrzut sumienia i chęć przeniesienia go na papier?

Bo dzisiaj spoglądam na tę sytuację z innej strony. Po latach mam wiele wątpliwości odnośnie do każdej z tych trzech spraw. Analizuję każdą z tych śmierci. Gryzę się z tym. Najwięcej mam sobie do zarzucenia wobec tej trzeciej śmieci.

W jakim sensie?

Że jako policjanci, jako wymiar sprawiedliwości, nie upilnowaliśmy tej osoby, że nie zrobiliśmy wszystkiego, żeby uniknąć tej zbrodni.

Da się upilnować człowieka chorego psychicznie?

Proszę?! Zbyt dużo czasu spędziłem z tą kobietą podczas przesłuchań, żeby uwierzyć w jej chorobę psychiczną. Mówię to z pełną odpowiedzialnością.

Osobą diabelnie inteligentną?

Bez przesady. To była prosta inteligencja.

Ale wodziła wszystkich za nos.

I dlatego nazwałem ją swoją porażką zawodową. W tej sprawie zginęło niewinne dziecko. Dwa lata wcześniej niewinna dziewczyna została zamordowana, a jej ciało spalone w windzie. To była piękna dziewczyna... Dochodzi jeszcze do wszystkiego śmierć syna Elżbiety M., do której też mamy wątpliwości. Targają mną teraz wątpliwości. Gryzę się tym i przelewam na papier.

Żeby wymazać z pamięci tę kobietę?

Ja o niej nie zapomnę. Najbardziej pamiętam ostatni raz, kiedy ją widziałem. To było na miejscu jej ostatniej zbrodni. Na rozprawy nie chodziłem.

Jak wyglądało to spotkanie?

To było w karetce pogotowia, gdzie po raz kolejny próbowała udawać chorą psychicznie. Przyjechałem na miejsce zbrodni, na Falklandy. Najpierw tąpnięcie. Widzę zamordowane dziecko z rozwianymi włosami leżące w wózeczku… Wchodzę do karetki. Z tego wszystkiego nie poznaję jej. Ona też blefuje. W końcu mówię: „Proszę podnieść czapkę”. A ona do mnie: „Pan mnie nie poznaje?! Panie Marcinie…”. Nie wytrzymałem nerwowo. Doskoczyłem do niej, ale na szczęście policjanci mnie odciągnęli...

Ale na kanwie popełnionych przez nią zbrodni miał być zrobiony film, do którego nakręcenia przymierzał się Marcin Wrona.

Tak. I dlatego Marcinowi zadedykowałem mój tekst.

Film mieliście kręcić wspólnie.

Tak. Ale po kolei. Zaczęło się od tego, że kilka lat temu pokazałem mu pierwotną wersję scenariusza za pośrednictwem mojego przyjaciela, Eryka Lubosa. Tekst miał tytuł: „Mówią, że jestem zła”.

Co na to Eryk Lubos?

Zadzwonił do mnie jeszcze tego samego wieczoru i powiedział: „Pierd…a mną ta historia. Musiałem pójść sobie kupić wino”. Stwierdził, że koniecznie chciałby to pokazać reżyserowi, z którym pracował przy filmie: „Moja krew”. Był to właśnie Marcin Wrona, który pochodził z naszego pięknego Tarnowa. I gdzieś po tygodniu zadzwonił sam Marcin. Zaproponował spotkanie, stwierdził, że scenariusz mu się podoba. Znał tę historię.

Bo mieszkał na tym osiedlu, na którym doszło do zbrodni.

Właśnie. Ale przy okazji wtedy zaczęło się nasze koleżeństwo. Nie chcę nadużywać słowa przyjaźń. Mogę powiedzieć, że z każdym dniem coraz bardziej widziałem w nim dobrego człowieka, nie zaś największą nadzieję polskiego kina. Zaczęliśmy ten tekst zmieniać. Początkowo pracowała z nami Kasia Bonda, która była współscenarzystką. Bo Marcin miał inny zamysł na ten scenariusz.

Film miał być ponoć bardzo brudny.

Powstał scenariusz finalny i znam jego ostateczną wersję. Ba, film dostał nawet dofinansowanie z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Do naszej ekipy dołączył z czasem kolejny świetny scenarzysta - Paweł Maślona. Produkt końcowy rodził się przez kilka lat. Był totalnie odmieniony od tego, który był na początku. Był inny, ale dzięki temu dużo, dużo lepszy.

Film miał być kręcony w Tarnowie, ale ponoć ktoś ważny w naszym mieście nie chciał, żeby Tarnów kojarzył się w Polsce z makabryczną zbrodnią.

Poproszę o następne pytanie.

Ale tajemnicą poliszynela jest, że Marcin Wrona rozmawiał w sprawie filmu z prezydentem Romanem Ciepielą.

W rozmowie z początku września, o której pewnie pan wspomina, uczestniczyły trzy osoby: pan prezydent, Marcin Wrona i ja. Było to na dwa tygodnie przed śmiercią Marcina. Później pojechał on na festiwal do Montrealu, gdzie entuzjastycznie przyjęto jego „Demona”. W międzyczasie naniósł jeszcze do tekstu kilka poprawek. Przy okazji powiedziałem Marcinowi, że chciałbym jeszcze coś napisać dla teatru, wrócić do tych korzeni, do tego, co pierwotnie napisałem. Zapytałem, czy nie objąłby nad tym opieki. Zgodził się bardzo chętnie. Ale niestety, przyszedł ten tragiczny festiwal w Gdyni… Wtedy powiedziałem sobie: dość, niczego już nie napiszę. Koniec!

Jednak tekst powstał i jest dedykowany Marcinowi Wronie. To właśnie “Ikebana”.

Tak. Ale nieocenioną sprawą była w tym wszystkim pomoc dyrektora tarnowskiego teatru Rafała Balawejdera. Gdyby nie on, nie rozmawialibyśmy dziś. Opowiedziałem mu cała historię, on zaś odpowiedział krótko: „Zrób, będzie dobre - dajemy na scenę; będzie słabe - podamy sobie ręce i rozstaniemy się w zgodzie”. Zacząłem pisać. Wymyśliłem sobie, że będę pisał oczami kobiety, mało tego, będzie to monodram z dużą dawką emocji. Chciałem pokazać, że świat nie jest czarno-biały, ale zdominowany szarością.

Co na pański pomysł Matylda Baczyńska, odtwórczyni głównej roli?

Nie wiem. Na próby nie chodziłem. Pójdę tylko na generalną. A jeśli pan pyta o Matyldę Baczyńską. Pisałem ten tekst z myślą o niej. Bardzo chciałem, żeby to ona właśnie zagrała.

Trzeba było powiedzieć o tym Rafałowi Balawejderowi.

Na nic nie nalegałem. Ale fajnie, że scenariusz spodobał się Matyldzie i że to zagra.

A siebie jak pan odmalował w tej sztuce? Przecież morderczyni coś musi myśleć o panu.

Nie będę o tym mówił, żeby widzowi niczego nie sugerować. Tak, jestem tam na pewno, ale też przestrzegam przed braniem wszystkiego dosłownie. Chodzi o to, żebyśmy uniknęli jednostronnego odbioru przedstawienia. „O, skoro on tak napisał, to tak robił”. Powtarzam, te tragiczne wydarzenia to tylko inspiracja. Nie ta kobieta, ale zło.

Skąd pomysł, aby przedstawienie zilustrować muzyką HEY?

Bo to są moi przyjaciele. Jestem wielbicielem muzyki Kasi Nosowskiej i jej partnera Pawła Krawczyka. Uwielbiam ich teksty, które coś wnoszą. Poprosiłem o możliwość wykorzystania kilku kawałków z różnych płyt. Przeczytali tekst. Zgodzili się bez wahania.

W Polskę ruszycie?

A tu dziwna sprawa… Jeszcze spektakl nie wszedł na deski, a już są ponoć dwa zaproszenia na festiwale.

Powróci pan na dobre do pisania?

Zależy od widzów. Jeżeli nie będzie entuzjazmu, to tylko nabiorę przekonania, że dobrze zrobiłem, chcąc zarzucić pisanie po śmierci Marcina Wrony. A jeśli będzie w porządku, to kto wie…

Łukasz Winczura

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.