Nawałnica na Pomorzu. Dwadzieścia rodzin bez dachu nad głową

Czytaj dalej
Fot. Piotr Furtak
Piotr Furtak

Nawałnica na Pomorzu. Dwadzieścia rodzin bez dachu nad głową

Piotr Furtak

Dwadzieścia rodzin z terenu gminy Brusy z dnia na dzień zostało bez dachu nad głową. Wśród nich są Żychscy i Maria Wirkus z Żabna oraz rodzina Gostomskich z Wysokiej Zaborskiej. Jak sobie radzili 10 dni po pamiętnej burzy?

Kiedy już ucichły odgłosy nawałnicy, rozpętała się kolejna burza - tym razem medialna. Nazwa niewielkiej miejscowości - Suszek była odmieniana na wszelkie możliwe sposoby, nie zawsze zgodnie z regułami gramatyki. Mówiono o tragedii w Suszku, o tym, co się stało „w Suszce”, o dziewczynkach „z Suszki”. Tak było przez pierwsze dwa dni po nawałnicy.

Od poniedziałku cała wrzawa została przekierowana na Rytel. Wszyscy zadawali sobie pytanie, czy wojsko już jedzie do Rytla, czy Brda wyleje, czy pojawi się premier. Jeśli się ktokolwiek wybierał z darami do poszkodowanych - obierał kierunek Rytel. Potrzebne są ręce do pracy? - Jedziemy do Rytla. Łukasz Ossowski, sołtys miejscowości położonej między Czerskiem a Chojnicami, z dnia na dzień stał się bohaterem. Jego zdjęcia zamieszczano na pierwszych stronach gazet, jego wypowiedzi emitowano we wszystkich serwisach informacyjnych... - „Sołtys na premiera!”, „Ten sołtys zawstydził rząd”, „Łukasz Ossowski zrobił więcej niż armia...” - takie tytuły i komentarze pojawiały się dosłownie wszędzie.

Nikt nie kwestionuje tego, że pomoc dla Rytla była bardzo potrzebna. Ale ciche, nienagłaśniane przez media dramaty rozgrywały się także w gminie Brusy. I choć premier Beata Szydło odwiedziła strażaków z Brus, była też w dwóch gospodarstwach poturbowanych przez burzę, można było odnieść wrażenie, że dla stacji telewizyjnych był to temat poboczny.

Bałem się, że mnie udusi

Dziesięć dni po tragedii wybraliśmy się do Żabna, niewielkiej miejscowości oddalonej o zaledwie kilka kilometrów od Brus. Mieszkańcy, pytani o to, kto w ich okolicy został najbardziej poszkodowany w nawałnicy, wskazują na dwie rodziny, m.in. na państwa Żychskich. Ich gospodarstwo położone jest kilometr, może dwa od głównej drogi. Na podwórku stoją betoniarka i stary, wysłużony już „ciapek” - ciągnik. Widać, że ludzie, którzy tu mieszkają, do krezusów nie należą, a teraz jeszcze wiatr się na nich uwziął. W miniony poniedziałek, 10 dni po nawałnicy, gdy się pojawiliśmy u tej właśnie rodziny, przywieziono im właśnie przyczepę kempingową. Dom nie nadaje się do zamieszkania. Będzie musiał zostać zburzony - to już wiadomo. Przez pewien czas część dużej, ośmioosobowej rodziny tułała się - trochę mieszkali u sołtysa, trochę u rodziny i w budynkach gospodarczych. We wtorek pięcioro młodszych dzieci (3,5-18 lat) miało wyjechać na tygodniowe kolonie w Łazach.

Pan Franciszek mieszka w tym miejscu od urodzenia, jego żona od 19 lat. W Żabnie przeżyli razem niejedną wichurę. Ta była wyjątkowa. Gdy w pewnym momencie gospodarz wyszedł na zewnątrz, zaczęło go dusić.

- Nie byłem w stanie złapać tchu - opowiada Franciszek Żychski.

Gdy dach zerwało, był jeden wielki huk.

- W pokojach zaczęło kapać, wszędzie było mokro, tylko w pokoju najstarszego syna było trochę lepiej - mówi pani Donata. - Tam wszyscy próbowaliśmy spać, ale jak tu spać, gdy wiadomo już było, że całe nasze dotychczasowe życie się zawaliło.

Dziesięć dni po tragedii pojawiła się nadzieja na to, że w końcu będą mieli prąd. Musieli za to jednak zapłacić.

- Niektórzy prąd już mają. Podłączą nam jakąś skrzynkę, dzięki której też będziemy mieli zasilanie - mówią Żychscy. - Musieliśmy na to wyłożyć tysiąc złotych. Gdyby nie to, nikt nie wie, jak długo musielibyśmy czekać. A bez prądu nie da się normalnie funkcjonować.

Do gospodarstwa zaglądali ludzie, którzy chcieli uprzątnąć to, co pozostawiła po sobie nawałnica. Zanim jednak będzie można robić porządek, musi przyjechać ktoś od ubezpieczeń.

Prawdopodobnie za pośrednictwem gminy dostaną jakieś mieszkanie. Nie wiedzą jednak, na jakiej ulicy, gdzie... Czego im najbardziej potrzeba?

- Przede wszystkim materiałów budowlanych... - mówi pani Donata.

- Dachu nad głową - przerywa jej mąż.

Na razie ten dach będą mieli w niewielkiej, bujającej się przyczepie kempingowej. To i tak dużo, biorąc pod uwagę fakt, że przez ostatnie dni nie mieli nawet takiej namiastki domu.

Tylko Rytel i Rytel...

Wracamy do „centrum” Żabna. Tutaj, przy głównej drodze, stoi zmasakrowany dom. Przy nim kilka słupów energetycznych położonych pokotem, niczym klocki domina. W pobliżu pole. Jakaś kobieta w towarzystwie trójki dzieci i dwóch kotów kopie ziemniaki.

- U nas jest trochę lepiej, bo dom został cały - mówi Dorota Pałubicka. - Z budynku gospodarczego dach zerwało, w ciągniku i w samochodzie poniszczyło szyby. Poza tym zniszczyło nam zboże i las. Mamy swój las - mąż był zaglądać i za dobrze to nie wygląda. Na pole próbowaliśmy wjechać i usiedliśmy... - tak jest mokro. Ziemniaki gniją i żeby ich trochę uratować - trzeba kopać.

Pani Dorota mówi, że sąsiedzi, ci od zmasakrowanego domu, to starsza pani i jej dwaj synowie. Jeden z nich jest niepełnosprawny. Teraz można znaleźć ich kilka kilometrów dalej - w Czarnowie. Zamieszkali u córki.

Jak 10 dni po nawałnicy funkcjonuje się w Żabnie?

- Myśleliśmy, że prędzej włączą nam prąd - mówi kobieta. - Minął ponad tydzień, a widoków na to nie ma. Nawet w Brusach nie wszyscy mają prąd, a co dopiero tutaj. Dobrze, że strażacy przywieźli agregat. Wszyscy są w szoku. Tak naprawdę dopiero jak to się wszystko uprzątnie, będzie widać, jakie są dziury. Nawet ten las... teraz to jeszcze leży i nie do końca widać.

Pani Dorota denerwuje się, że ich Żabnem, poza urzędnikami z gminy, tak naprawdę nikt się nie interesuje.

- Wszyscy mówią Rytel, Rytel... a u nas brakuje ludzi do pomocy - mówi.

Gdy kończymy rozmowę, nagle zaczyna się potężna ulewa. Przemoczony do suchej nitki, wsiadam do samochodu. Muszę jechać do domu, żeby się przebrać. Do Żabna wracam dwie godziny później. Przy zniszczonym domu robię kilka zdjęć.

- A pan co? Sensacji pan szuka? - pytanie zadaje mi młoda kobieta z dzieckiem w wózku.

Wyjaśniam, kim jestem. Mówię, że umówiłem się już z panią Marią Wirkus i jadę do Czarnowa, żeby z nią porozmawiać. Młoda kobieta ze zrozumieniem kiwa głową.

- Sporo tu takich, którzy zatrzymują się, żeby zrobić sobie zdjęcie - tłumaczy swoją reakcję. - Na pamiątkę...

Matka Boska nas uratowała

W Czarnowie usłyszeliśmy dramatyczną historię ponadsiedemdziesięcioletniej pani Marii. Kobieta opiekuje się synem. Mężczyzna ma 47 lat. Podczas porodu doszło do uszkodzenia płatu mózgowego i Piotr jest niepełnosprawny. Mama jest jego całym światem. Nigdzie się nie rusza bez niej, za nią chodzi krok w krok. Pani Maria w Żabnie mieszkała z jeszcze jednym synem, Andrzejem. Mąż... - już prawie dziewięć lat minęło, jak zmarł na raka.

Dochodziła godzina 23, gdy na ich dom spadł słup energetyczny.

- To był moment - opowiada starsza pani. - Pełne podwórko ognia. Błyskało się strasznie. Jeden z synów, ten, który pracuje w Netto, spał w drugim pokoju. Próbowałam go obudzić. Opierał się. Mówił, że rano idzie do pracy i musi się wyspać. Na szczęście, wychodząc od niego, zostawiłam otwarte drzwi. Ktoś mi powiedział, że jak idzie burza, drzwi w domu muszą być otwarte, właśnie po to, żeby wyciągnąć kogoś, jak będzie niebezpieczna sytuacja. I właśnie w pokoju, gdzie syn spał na tapczanie, zawalił się strop. Cały szczyt domu zerwało. To wszystko było nowe, miało 14 lat. Dół był stary, ale góra nowa. Jak to się zawaliło, nie było możliwości wyjścia przez okno. Zresztą tam było tyle pyłu, że gdybym syna nie wyciągnęła, pewnie by się udusił.

Pani Maria wie, dlaczego w zasadzie nic im się nie stało.

- Chyba cud się stał, że on wyszedł - twierdzi Maria Wirkus. - Myśmy na dziewiątą wieczorem byli w kościele, bo był apel. To Andrzej powiedział: Mama, idziemy do kościoła... To Matka Boska uratowała nas. Pięć po wpół do dziesiątej wyszliśmy z kościoła, a za 10 jedenasta to się stało.

Schowali się w kuchni i w łazience. Próbowali się dodzwonić i poprosić o pomoc. Od strażaków usłyszeli jednak, że nie wiedzą, czy będą w stanie do nich dotrzeć. Udało się po tym, jak sąsiad z naprzeciwka zadzwonił, że potrzebna jest pomoc, że dach się zawalił. Wówczas też stało się coś, czego do dzisiaj tak naprawdę nie potrafi wytłumaczyć... Było po godzinie 23.

- Widziałam, że ktoś chodzi z latarkami - opowiada pani Maria. - Myślałam, że to córka przyjechała po nas. Wyszedł do nich Andrzej. Był tak skołowany, że powiedział, że nie potrzebujemy pomocy, że mamy schronienie. Strażacy spojrzeli tylko, że wszyscy w domu żyją, i odjechali.

Tymczasem pani Maria z synami czekała na pomoc jeszcze kilka godzin.

- Chłopak mojej córki jest strażakiem - opowiada Teresa Bruska, córka pani Marii. - To on wziął piłę i torował sobie drogę tak, żeby dojechać do mamy.

Sąsiedzi tylko patrzyli

Gdy dojechali na miejsce, około godziny trzeciej w nocy, szokiem był dla nich nie tylko widok zburzonego domu...

- Przed domem było mnóstwo gapiów - mówi Teresa Bruska. - Nikt się nie zainteresował, co się dzieje z mamą i braćmi. Stali i patrzyli. Gdy córka spytała, gdzie jest babcia, usłyszała w odpowiedzi, że nie wiedzą. Nikt nawet nie zawołał. Rozumiem, że bali się wejść do środka, bo przecież dom był zawalony, ale mogliby zapytać, czy ktoś jest w środku, czy mają się gdzie schować... To było dla mnie najstraszniejsze, że potraktowano to jako sensację.

Ich wiara w sąsiadów została zachwiana jeszcze raz - w sobotę po południu.

- Sprzątaliśmy teren przy domu - opowiada pani Teresa. - Paliliśmy rzeczy, które do niczego się nie nadają, bo wiadomo, że trzeba było coś z tym zrobić. Nie mówię, że to pachniało, bo na pewno nie, i ktoś z sąsiadów zadzwonił na policję, że przeszkadza mu dym. Ktoś siedzi sobie bezpiecznie w domu, pewnie ani jednej dachówki nie stracił, i nie potrafi zrozumieć nieszczęścia innych. Policjanci przyjechali, kazali zgasić ognisko i odjechali. Mówiąc o sąsiadach, nie mówimy o wszystkich, bo niektórzy są w porządku, starają się pomagać.

Jest szansa, że pani Maria wspólnie z synami zamieszka w Brusach, w domu przygotowanym przez gminę.

- Zostaliśmy bez niczego - mówi kobieta. - Uratowały się jedynie ciuchy. Córka popakowała je do worków, wyprała, wysuszyła i możemy z nich korzystać. Kołder, mebli... - tego wszystkiego nie mamy. Na razie jednak tego nie potrzebujemy, jak będziemy mieli dom - wtedy to będzie potrzebne. Teraz mamy na oku pokoik w Brusach. Na trzy osoby to mało, ale damy radę. Największym problemem będzie to, że pani, która nam użyczy to mieszkanie, nie pozwoliła suszyć w nim prania. A bez tego jak mamy sobie radzić? Podwórka tam też nie ma. Jest garaż, ale żeby do niego dojść, trzeba wyjść na ulicę, a ja... nigdzie sama się nie ruszę, Piotruś wszędzie idzie za mną, a tam jest ruch, jeździ dużo samochodów. Jeszcze wpadnie mi pod auto i się zabije. Jedynym rozwiązaniem jest pralko-suszarka, tylko skąd ją wziąć? W opiece na pewno mi czegoś takiego nie znajdą.

Zostali z powodu krów

Z Czarnowa jedziemy do Wysokiej Zaborskiej. Z lasów, które rosły dookoła, dzisiaj mijamy tylko strzępy. Na miejscu, we wsi, którą można określić jako położoną „daleko od szosy”, spotykamy strażaków pracujących przy zabezpieczeniu dachu jednego z budynków. Po drugiej stronie ulicy znajduje się gospodarstwo Anny i Wojciecha Gostomskich. Ich gospodarstwo zostało zmasakrowane przez nawałnicę. Słowa inspektora nadzoru budowlanego zabrzmiały dla nich jak wyrok - mają zakaz wstępu nie tylko do własnego domu, ale też do obory, w której się znajduje kilkanaście krów. Wiatr zdemolował wszystko, a spadzisty dach z całkiem sporego domu przeniósł nad stojącym samochodem i położył kilkanaście metrów dalej.

- Nawet jeśli nie wejdziemy do domu, to co z krowami? - pytają gospodarze z Wysokiej Zaborskiej. - Próbowaliśmy je trzymać na zewnątrz, ale uciekały. Czekamy, aż sąsiad sprzeda swoje zwierzęta, wtedy kilka krów będziemy mogli wstawić do jego obory. Tak muszą być w tej zniszczonej. Trzeba je nakarmić, napoić. Nie ma możliwości, żebyśmy nie wchodzili do środka.

Gostomscy dostali propozycję zamieszkania w Leśnie. Przynajmniej na razie z niej nie skorzystali, właśnie ze względu na zwierzęta, których muszą doglądać.

- To kilka kilometrów - mówi pani Anna. - Tymczasem tutaj przez cały czas ktoś musi być na miejscu. We wrześniu, gdy się rozpocznie rok szkolny, przynajmniej ja i dzieci będziemy chcieli zamieszkać w Leśnie. Wiadomo, że dzieci muszą pójść do szkoły.

Domek jak pięciogwiazdkowy hotel


W poniedziałek na podwórku Gostomskich pojawił się domek holenderski. Przywiózł go przedsiębiorca z okolic Kartuz, który o historii tej rodziny usłyszał w TVN. Wcześniej w piątkę mieli się gnieździć w dwuosobowej przyczepie kempingowej użyczonej przez gminę.

W poniedziałek w Wysokiej Zaborskiej pojawiła się też przedstawicielka firmy ubezpieczeniowej. Przez kilka godzin spisywała straty. Dopiero po jej wyjeździe można się było zabrać za prawdziwe sprzątanie. Rodzinie zależało na tym, aby jak najwięcej materiału z rozbiórki udało się odzyskać. We wtorek odwiedziła ich ekipa z okolic Gdańska. Oni zajęli się dachem. Dzisiaj po dachu zostały tylko deski i belki.

Mariola Rodzeń, sekretarz Brus, mówi, że to właśnie w jej gminie jest najwięcej strat w budynkach.

- Na 3330 budynków mieszkalnych na terenie całej gminy uszkodzonych w różnym stopniu jest 859 - mówi. - Dwadzieścia rodzin straciło dach nad głową. Noce są coraz chłodniejsze. Potrzebujemy pomocy. Może ktoś mógłby udostępnić nam kontenery mieszkalne. Potrzeba też rąk do pracy, chociażby w takich miejscowościach jak Leśno, Męcikał, Czyczkowy, Orlik...

O normalności w gminie Brusy można zapomnieć.

- Nie potrafimy zrozumieć, jak to możliwe, że przez kilkadziesiąt minut wiatr mógł dokonać takiego spustoszenia - mówi Mariola Rodzeń. - Tutaj nic nie będzie już takie samo jak jeszcze kilka tygodni temu.

Piotr Furtak

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.