Magda Huzarska-Szumiec

Magda Stojek: Schronisko dla psów postawiło mnie na nogi

Zwierzęta przywróciły mi wiarę w ludzi Fot. archiwum Zwierzęta przywróciły mi wiarę w ludzi
Magda Huzarska-Szumiec

Właścicielka schroniska dla zwierząt w Rytlowie opowiada nam o utracie swojej firmy, ciężkiej depresji i odnalezieniu sensu życia, a także o Psim Kalendarzu Literackim który ukazał się dzięki jej przyjaciołom z Teatru Nowego w Krakowie.

Co widzi pani w oczach suczki Malagi, której zdjęcie otwiera „Psi kalendarz literacki”?
Jej oczy są smutne, tak jak większości psów, które przebywają w schroniskach. To jest zrozumiałe, bo tak jak Malaga mają one za sobą smutne historie.

A jaką ma Malaga?
Razem ze swoim bratem błąkała się po bezdrożach. Jedni ludzie ich dokarmiali, inni przeganiali. Komuś się w końcu zrobiło żal zwierzaków i do mnie zadzwonił. Pojechałam je odłowić, ale to nie było takie proste, bo bały się człowieka. W końcu udało mi się je zachęcić, żeby weszły do pobliskiego ogrodu.

Pani musi mieć dar przyciągania do siebie zwierząt.
No rzeczywiście, mam. Tak jak w lesie od razu znajduję grzyby, tak w każdym miejscu dostrzegam bezdomnego psa.

A skąd wie pani, że on jest bezdomny?
Bo takie zwierzę zachowuje się inaczej niż to, które wybiegło na chwilę z domu. Ma inną postawę ciała. Pies, który wyszedł na spacer, wesoło merda ogonem i szelmowsko się uśmiecha. Bezdomniaki mają skurczony, podwinięty ogon, wygięty grzbiet i błędny wzrok.

Od jak dawna pomaga pani zwierzętom?
Zawsze to robiłam. Wcześniej jednak była to zazwyczaj pomoc finansowa. Prowadziłam w Krakowie drukarnię i nie miałam kompletnie na nic czasu. Ale ilekroć tylko była okazja, kupowałam karmy, budy i inne potrzebne rzeczy i zawoziłam do schronisk.

Miała pani swoje zwierzęta?
Nie wyobrażałam sobie bez nich życia. Miałam w domu kilka psów, które chodziły ze mną do pracy. Zresztą w mojej firmie panowała taka atmosfera, że każdy pracownik mógł przychodzić ze swoimi zwierzakami. Jednak to się w pewnym momencie skończyło.

Dlaczego?
Bo musiałam zamknąć firmę. Stało się to, gdy postanowiłam zmienić maszynę w drukarni na ekonomiczniejszą. Tę nową wzięłam w leasing. Ale okazała się zepsuta i na dodatek nie można było jej wymienić. Spłacałam za nią wysokie raty. No i splajtowałam.

Co czuła pani opuszczając firmę?
To było dla mnie niewyobrażalnie bolesna sytuacja. Drukarnia była moim dzieckiem. Przywiązałam się do niej, ale przede wszystkim do ludzi, za których czułam się odpowiedzialna. A teraz musiałam się z nimi rozstać. Wpadłam w straszną depresję.

Co się wtedy z panią działo?
Kompletnie nie pamiętam tego czasu, wymazałam go ze wspomnień. Mam tylko jakieś migawki, przebłyski, przedstawiające świat bez kolorów, perspektyw, nadziei. Straciłam chęć życia. Siedziałam nieobecna na łóżku, z kącika ust ciekła mi ślina, a ja kołysałam się w tył i przód. Mój mąż Krzyś, który znał mnie jako osobę niezwykle energiczną, był przerażony moim stanem. Tym bardziej, że w pewnym momencie depresja zaczęła się też objawiać upośledzeniem ruchowym. Prawie przestałam chodzić. To już była bardzo poważna sprawa. Dostałam od psychiatry mocne leki.

Jak pani do siebie doszła?
Potrzebowałam na to pięciu lat. Pamiętam, że wtedy Krzyś siadł koło mnie i zapytał, co dalej chcę robić? Powiedziałam, że chcę pomagać zwierzętom. Wtedy znalazł 9 hektarów ziemi w województwie świętokrzyskim. Postanowiliśmy je kupić, choć warunków do mieszkania raczej tam nie było. Na szczęście stały tam zabudowania gospodarcze, z których najprzyjaźniejszy był parnik dla świń. I to właśnie w nim urządziliśmy dla mnie pokój.

Dlaczego właśnie tam, w okolice Kielc?
Kiedy prowadziłam jeszcze drukarnię, media obiegła wiadomość o koszmarnej sytuacji schroniska dla zwierząt w tamtejszej wsi Dyminy. Psy umierały tam dosłownie z głodu w strasznych warunkach. Ja starałam się im pomóc, wysyłając karmę, budy, pieniądze... Gdy zaczęłam myśleć o założeniu schroniska, od razu sobie przypomniałam o tamtym miejscu. Bo ja wtedy tam pojechałam i przekonałam się na własne oczy, jakie urzędnicy mogą mieć podejście do zwierząt. Już wówczasw Małopolsce było normalną rzeczą, że gminy miały specjalne fundusze na opiekę nad bezdomnymi zwierzętami i je wykorzystywały. W województwie świętokrzyskim w urzędach gmin nawet nie wiedziano, że to jest ich obowiązek. Psy i koty biegały po ulicach i kompletnie to nikogo nie obchodziło. Nikt tu nie myślał o ich sterylizacji. Zamiast niej na wsiach zabijało się nowe mioty bez mrugnięcia okiem. Znęcanie się nad zwierzętami też było tu normą. Dlatego postanowiłam to zmienić.

Kiedy te pokrzywdzone zwierzęta zaczęły się pojawiać u pani w Rytlowej?
Od razu. Wystarczyło, że tylko wyszłam na drogę, a już znajdowałam dwa, trzy, cztery bezdomniaki. Dlatego moje plany, żeby mieć 20, 30 psów, szybko spełzły na niczym. Zwierzaków przybywało, a ja nie bardzo wiedziałam, skąd brać na nie pieniądze. Przyjaciele pomagali mi, podrzucali karmę, ale wciąż było tego mało, a kojce rozrastały się niczym plastry miodu w ulu. Postanowiłam więc uzyskać status legalnego schroniska. Dzięki temu podpisałam umowy z kilkoma gminami, które przekazują mi bezdomne psy ze swojego terenu. Za to dostaję pieniądze. Problem polega na tym, że gmina płaci jednorazowo za psa 1400 zł brutto i o nim zapomina. A 600 zł kosztuje przygotowanie go do pobytu w schronisku, tzn… odłowienie, odrobaczenie, szczepienie na choroby wirusowe i wściekliznę... Jeżeli pies znajdzie dom w ciągu 3 miesięcy, to te pieniądze wystarczają. Ale kiedy jest w schronisku kilka lat, to sama muszę go utrzymywać. W przypadku setki psów, to już robią się straszne pieniądze.

Kto pani pomaga?
Wolontariusze, znajomi i przyjaciele oraz wspaniali ludzie z Teatru Nowego w Krakowie, którzy razem z Fundacją Miasto Literatury wydali kalendarz. Na stałe w Rytlowej jest nas jest czwórka. Najpierw pojawiła się Basia. Stało się to w momencie, kiedy musiałam poddać się operacji kręgosłupa. Było wiadomo, że przez pół roku będę wyjęta z życia. Szukałam więc na ten czas miejsca dla psiaków. Moje ogłoszenie przeczytała emerytowana nauczycielka z Kielc. Basia zadzwoniła i powiedziała, że jeżeli będzie miała gdzie mieszkać, to może się schroniskiem zająć. Odstąpiłam jej mój pokój w parniku, wcześniej oczywiście uprzedzając, że nie ma w nim ani ciepłej wody, a do ubikacji trzeba wychodzić na zewnątrz. Jej to nie przeraziło i została do dzisiaj. Jak wróciłam po rehabilitacji, wynajęłam dla siebie mieszkanie, bo nie zmieściłybyśmy się razem w tym 12-metrowym pokoju. Basia mieszka w schronisku, a ja w domu, do którego zabieram najgorsze bidy, bez oka, bez nogi, po operacjach.

Kto jeszcze pracuje w schronisku?
Kiedyś w Kielcach na ulicy spotkałam bezdomną dziewczynę, która była w strasznym stanie. Wzięłam ją do Rytlowa razem z jej partnerem. Niedawno urodziło im się dziecko. Teraz wszyscy opiekujemy się psiakami.

Na co zostaną przeznaczone pieniądze ze sprzedaży kalendarza?
Na rozbudowę schroniska, a dokładniej na stworzenie dodatkowego skrzydła dla zwierząt nieadopcyjnych, takich które mają małą szansę znaleźć dom. One przypuszczalnie resztę życia spędzą w schronisku, dlatego chciałabym, żeby miały tam choć trochę większe kojce i wybiegi. Dzięki temu życie tych zwierzaków będzie przyjemniejsze. Są to stare psy, których ludzie nie chcą brać, bo boją się, że przywiążą się, a zwierzę zaraz odejdzie. Jest to podejście nieco egoistyczne, gdyż najbardziej pomocy potrzebują właśnie takie zwierzęta, ale z drugiej strony trochę ich rozumiem, szczególnie, że często rozmawiam z osobami przeżywającymi śmierć zwierzaka. Dzwonią, żeby zaadoptować nowego, ale godzinami opowiadają mi, jaki ich przyjaciel był cudowny. Zawsze wtedy tłumaczę, żeby nie szukali podobnego psa, bo on nigdy nie zastąpi poprzednika. Zwierzę nawet fizycznie podobne, może mieć kompletnie inny charakter. Jak się miało małą czarną suczkę, trzeba wziąć dużego jasnego psiaka.

Takie spotkania z ludźmi, chcącymi dać dom zwierzakom, muszą być miłe.
Adopcje nadają sens temu, co robię. Bo proszę posłuchać choćby historii Morusa. Koczował z bezdomną suczką na rozdrożu. Typowy, wiejski chuligan, z okolicznych gospodarstw kradł kury. Ludzie zadzwonili do mnie, żebym zabrała te psy. Obydwa poszły za mną do schroniska. Sunia szybko znalazła dom. Z Morusem był większy problem, bo nie był zbyt atrakcyjny, miał tylko kawałek ucha, odgryzioną połową ogona. Ale pewnego dnia zadzwoniła do mnie pani, która zobaczyła go na naszej stronie na Facebooku „Bezdomniaki z Rytlowa” i się zakochała. Powiedziała, że zrobi mu kojec i budę, w której będzie mu dobrze. Z reguły nie oddaję psów ludziom do kojca, ale dla Moruska to było najlepsze wyjście. Za trzy dni pani dzwoni, żeby mi powiedzieć, że wszystko z nim dobrze, świetnie się zaadoptował, choć do budy nie chce wchodzić. Po miesiącu dostaję zdjęcie, jak Morusek leży na łóżku, zajmując jego większą część, a syn tych państwa ma opartą o niego książkę i się uczy. Czy może być piękniejszy widok?

Mam nadzieję, że Malaga z kalendarza też będzie miała takie szczęście.
Muszę zdradzić, że w dniu, kiedy kalendarz trafił do druku, Malaga znalazła swój dom. Ale pozostali jej koledzy wciąż czekają na swoich ludzi.

***

Psi kalendarz literacki na 2020 rok, w którym znalazły się także wiersze świetnych poetów, można dostać wpłacając 33,33 zł na konto Stowarzyszenie Nadzieja na Dom 56 1600 1462 1019 8821 7000 0002 z dopiskiem „darowizna dla Rytlowa 2020”. Potwierdzenie przelewu należy przesłać wraz ze swoim adresem, na który dostaniecie państwo kalendarz na adres mailowy: [email protected] Wysyłka kalendarzy rozpocznie się 13 stycznia. Z Magdą Stojek w sprawie adopcji psa można kontaktować się po nr tel. 535815820

Magda Huzarska-Szumiec

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.